Powrót zwycięzcy

Obok tego wołania, potwierdzonego ofiarą życia, nikt dzisiaj nie potrafi przejść obojętnie. I oby tak już nam pozostało na zawsze...

"Idziemy" nr 16/2010

ks. Henryk Zieliński

Powrót zwycięzcy

Nie tak to wszystko miało wyglądać. Nie tak tragicznie. I nie tak podniośle. Nikt chyba nie spodziewał się takiego powitania Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wracającego do Ojczyzny od grobów polskich oficerów w Katyniu, jakie mu w minioną niedzielę zgotowała Warszawa i Polska. I chyba nikt w najczarniejszych myślach nie przypuszczał, że będzie to powrót w żałobnym kondukcie.

Pierwsze wiadomości o katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem przyjmowaliśmy z niedowierzaniem. Jak kiepski żart. Zwłaszcza, że do kiepskich żartów i niesmacznych ataków na Lecha Kaczyńskiego przyzwyczaiły nas niektóre media i środowiska polityczne. Stąd pierwsza myśl, że ktoś znowu rozsiewa plotki, aby podkreślić różnicę między rzekomo światowym wymiarem wizyty w Katyniu premiera a „prowincjonalnym, separatystycznym i nieprzygotowanym” charakterem wyjazdu Prezydenta. Tak pewnie by u nas mówiono, gdyby Prezydent na uroczystości do Katynia się spóźnił z powodu lądowania w odległym o kilka godzin jazdy Mińsku czy w Moskwie. I w ogóle gdyby powrócił żywy.

Kolejne minuty przynosiły jednak potwierdzenie najbardziej dramatycznych informacji. W obliczu skali narodowej i ludzkiej tragedii narastała refleksja i powaga. Stacje telewizyjne i portale internetowe nie wiadomo skąd powyciągały zdjęcia, których nie dane nam było oglądać chyba ani razu przez ostatnich kilka lat. Na czarno-białych obrazach zaczęto pokazywać wreszcie Lecha Kaczyńskiego w całej jego powadze głowy państwa, a jednocześnie jako człowieka ciepłego, uśmiechniętego, życzliwego dla ludzi. Okazało się nagle się, że wcale nie było problemem znaleźć zdjęcie Prezydenta z małżonką, na którym wyglądają godnie i sympatycznie. Były takie w każdym redakcyjnym archiwum. Niestety, dotąd tylko w archiwum.

W Lechu Kaczyńskim zaczęto nagle odkrywać naszego Prezydenta, męża stanu w najlepszym wydaniu. Jakby nie był nim przed tragiczną śmiercią! A przecież okoliczności śmierci Prezydenta Kaczyńskiego nie do końca były dziełem przypadku. Ma rację Edyta Geppert, śpiewając: „Jakie życie, taka śmierć”. Tragiczna śmierć Prezydenta była w jakimś sensie wypadkową całego jego życia. Wiązała się realizacją jego pojmowania patriotyzmu, prawdy i sprawiedliwości. Nie chodzi tu o węszenie jakiegokolwiek spisku, ale o podkreślenie prawdy, że śmierć zastała Prezydenta tam, gdzie go w ogóle mogła zastać. Bo to, co stanowi o naszej narodowej tożsamości i pamięci zawsze było mu bliskie. Próżno zaś byłoby go szukać w tym, co plugawe, niecne i wyuzdane, choćby było jak najbardziej europejskie i politycznie poprawne. Choćby nazywano go za to awanturnikiem i homofobem.

Powrót Prezydenta Kaczyńskiego z Katynia, choć w trumnie, był triumfalnym powrotem zwycięzcy. Tysiące ludzi na trasie przejazdu konduktu z ciałem Prezydenta, choć przez łzy, biły Prezydentowi brawa, sypały pod koła karawanu kwiaty. Takie poruszenie serc pamiętam tylko z pogrzebu Prymasa Tysiąclecia i z pierwszej wizyty Jana Pawła II w Ojczyźnie. Od tamtych chwili zaczął się szczególny powiew Ducha Świętego nad Polską, odnowa sumień i początek „Solidarności”. Analogii z Janem Pawłem II, bez którego nie byłoby prezydenta Kaczyńskiego, jest oczywiście więcej. Wielu podkreśla wspólnotę ich śmierci w wigilię Święta Bożego Miłosierdzia. Ale nie mniej ważne jest to, że podobnie jak sposób odchodzenia Jana Pawła II do domu Ojca stał się jego ostatnim i najmocniejszym kazaniem, choć wypowiedzianym bez słów, tak okoliczności śmierci Prezydenta Lecha Kaczyńskiego są jego najmocniejszym wołaniem do świata i do Polaków o prawdę, sprawiedliwość i etos w relacjach międzynarodowych i wewnętrznych. Wreszcie o poszanowanie tożsamości narodu i jego tradycji. Obok tego wołania, potwierdzonego ofiarą życia, nikt dzisiaj nie potrafi przejść obojętnie. I oby tak już nam pozostało na zawsze.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama