Takiego przebiegu wieczoru wyborczego nie spodziewał się chyba nikt
"Idziemy" nr 22/2015
Takiego przebiegu wieczoru wyborczego nie spodziewał się chyba nikt
Za naszego życia wydarzyło się ich w Polsce sporo. Począwszy od wyboru Polaka na papieża, a – z zachowaniem wszystkich proporcji – na ostatnich wyborach prezydenckich kończąc. Bo o ile jeszcze zwycięstwa Andrzeja Dudy można się było co najmniej od dwóch tygodni spodziewać, o tyle takiego przebiegu wieczoru wyborczego, jakiego byliśmy świadkami, nie spodziewał się chyba nikt.
Wielkimi nieobecnymi tego wieczoru byli Donald Tusk i Jarosław Kaczyński. Trzeba w tym kontekście pisać o nich obydwu. Skupianie się tylko na jednym jest manipulacją. O ile jednak wycofanie się Kaczyńskiego z pierwszej linii medialnego frontu było zręczną taktyką, która ostatecznie przyniosła sukces również jemu, o tyle nieobecność Tuska trzeba odczytywać jako rodzaj dezercji przed skalą problemów i kompromitacji, jakie rządząca od ośmiu lat Platforma zgotowała sobie i Polsce. Ujawniane stopniowo nagrania szczerych do bólu rozmów ministrów rządu PO&PSL w restauracji „Sowa&Przyjaciele” są tego dobitnym potwierdzeniem. A przegrana Bronisława Komorowskiego jako reprezentanta partii rządzącej była tego naturalną konsekwencją, chociaż on sam na tę przegraną solidnie zapracował. Ale jest to również przegrana Donalda Tuska jako akuszera dotychczasowego układu władzy i jej nieustającego patrona.
Elementem unijnego wsparcia (czy nie zamierzonym?) dla kandydatury Bronisława Komorowskiego było również zdjęcie z Polski przez Komisję Europejską w czasie kampanii wyborczej procedury kontroli nadmiernego zadłużenia. Pozwoliło to rządzącym na składanie elektoratowi obietnic finansowych. Trzeba również postawić pytanie, czy owo uchylenie rygorów zadłużania państwa nie miało nic wspólnego z niewiele wcześniejszą decyzją polskich władz o hojnym wsparciu tzw. Planu Junckera sumą rzędu 35 mld złotych (8 mld euro), o czym pisał u nas przed tygodniem prof. Kazimierz Dadak. To powinno być przedmiotem dziennikarskiej i politycznej dociekliwości.
Przedłużenie ciszy wyborczej o półtorej godziny ze względu na śmierć jednej z osób głosujących w maleńkiej obwodowej komisji wyborczej nie wpłynęło chyba w żaden sposób na wynik wyborów. Trudno się bowiem spodziewać, żeby w wiosce liczącej 600 mieszkańców ktoś nie uprzedzony wcześniej o takiej możliwości zdecydował się głosować o 22.30. Przedłużenie ciszy pomogło jednak prezydentowi Komorowskiemu i Platformie ochłonąć z szoku porażki i przygotować stosowne wystąpienie. Sondażowy wynik wyborów, chociaż nie można go było publikować, był przecież znany dziennikarzom i sztabom wyborczym już przed godziną 21.00. Nie dało się tego ukryć w aluzjach dziennikarzy prowadzących wieczory wyborcze, nastrojach panujących w sztabach czy nawet w ustalonej już kolejności wyświetlania portretów kandydatów.
W zaprezentowanych wynikach wyborów jest kilka szczegółów, na które warto zwrócić uwagę. Ma rację prof. Michał Wojciechowski, który pisze na naszych łamach, że komputerowe myszy zatrzymały telewizyjnego mamuta. Telewizja bez zahamowań lansowała urzędującego prezydenta, z różnicą 1100 proc. czasu antenowego na korzyść Komorowskiego. Z telewizją wygrał jednak Internet. Widać to między innymi po rozkładzie głosów: w grupie wiekowej 18-29 lat na Andrzeja Dudę głosowało 60 proc. wyborców. Prezydent Komorowski triumfował za to wśród więźniów, zdobywając aż 83 proc. głosów tej prawie 77-tysięcznej grupy wyborców. Ciekawe, na ile rozkład głosów wynika ze strachu – szczególnie w tej grupie – przed rządami PiS, a na ile z przesiadywania godzinami właśnie przed telewizorem.
Skoro jednak piszę o cudach: prawie jak jego zapowiedź można było odebrać pobrzmiewającą w wypowiedziach obydwu dotychczasowych rywali wolę narodowego pojednania. Z godnością mówili o tym zarówno Bronisław Komorowski, jak i Andrzej Duda. I obydwu panom – niezależnie od tego, co działo się w kampanii – za ich postawę w wieczór wyborczy należą się wyrazy uznania. Prawdziwym cudem byłoby, gdyby nie skończyło się tylko na deklaracjach i obydwu politykom udało się choćby częściowo złagodzić skutki wieloletniego antagonizowania Polaków. Wprawdzie cytowany przez „Gazetę Wyborczą” ważny polityk PO nie pozostawia złudzeń co do najbliższych planów: „Możemy zagrać in vitro, może związkami partnerskimi, co przysporzy nam wyborców”. Czy mimo to przyjdzie opamiętanie dla tych, którzy ciągle chcą „szukać wyborców” kosztem deptania świętości życia, niszczenia rodziny i Kościoła? Cuda się zdarzają. Ale my – jak w minioną niedzielę – możemy się do nich trochę przyczynić.
opr. ac/ac