Spór o in vitro ukazał istniejące w społeczeństwie pomieszanie języków i pojęć.
Spór o in vitro ukazał istniejące w społeczeństwie pomieszanie języków i pojęć. Przepraszanie byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego przez kilku duchownych jego starych znajomych za słowa ludzi Kościoła padające w reakcji na jego rozmijanie się z kościelnym nauczaniem niczego nie załatwia. Przenosi pomieszanie języków do środka Kościoła.
Wiadomo już, że nowy prezydent ani nowy parlament też nie wprowadzi całkowitego zakazu in vitro. Możliwa jest jednak korekta obecnej ustawy. Potrzeba więc zaangażowania wszystkich ludzi dobrej woli, aby odnaleźć płaszczyznę wzajemnego zrozumienia i ocalić tyle, ile jeszcze ocalić się da.
Nawet wielu konsekwentnych katolików nie chce, żeby obowiązujące ich normy moralne miały bezpośrednie przełożenie na literę prawa państwowego. Kto chciałby, żeby za cudzołóstwo groziło u nas kamienowanie, a za nieobecność na niedzielnej Mszy grzywna? Głos Kościoła, szczególnie w sprawach bioetycznych i społecznych, trzeba jednak odczytywać na dwóch płaszczyznach: religijnej i obywatelskiej.
Na płaszczyźnie religijnej Kościół ma prawo i obowiązek nauczać swoich wiernych, że np. procedura in vitro jest całkowicie niedopuszczalna, ponieważ każda zabawa w Stwórcę jest wchodzeniem w prawa zastrzeżone Bogu. Stąd nawet gdyby w procedurze tej nie dochodziło do niszczenia ludzkich zarodków i do wielu innych patologii, to i tak będzie ona na gruncie naszej wiary grzeszna. Ale to nie powód, aby była prawnie zakazana.
Co innego, gdy chodzi o prawa człowieka, o których Kościół jako uczestnik życia społecznego ma prawo i obowiązek wyrażać swoje zdanie. Szczególnie zaś, gdy chodzi o obronę praw tych istot ludzkich, które z rozmaitych względów nie mają prawa głosu albo mają je mocno ograniczone. Dlatego w debacie publicznej Kościół musi podnosić kwestie, jak poniżej wymienione, od których politycy i komentatorzy próbują uciekać.
Czy słuszne jest bowiem odmawianie niektórym istotom ludzkim prawa do życia? Bo przecież tylko nieliczne spośród sześciu zarodków powstałych podczas każdej procedury in vitro będą miały szansę na wszczepienie w kobiece łono i na narodziny. Pozostałe będą zamrażane w ciekłym azocie na 20 lat, a potem utylizowane. O tym, które się narodzą, a które trafią do azotu, zdecyduje laborant. Czy mamy prawo do takiej selekcji? Czy wreszcie mrożenie i utylizacja ludzkich zarodków odpowiada ich ludzkiej godności?
Dalej, idąc tropem zapisów ustawy podpisanej przez Prezydenta RP: czy sprawiedliwe jest pozbawianie dziecka prawa do poznania jego biologicznych i genetycznych rodziców? Przecież jest to podstawowe prawo człowieka! W ubiegłym roku Sąd Najwyższy w Niemczech uznał prawo dwudziestokilkuletniej kobiety do poznania jej biologicznego ojca, stawiając je ponad prawem do anonimowości dawcy nasienia. Dlaczego w polskiej ustawie prawo to jest negowane?
Czy możemy odbierać drugiemu człowiekowi prawo do urodzenia i wychowania w pełnej rodzinie, złożonej z ojca i matki? Bo uchwalona właśnie ustawa nie dba o stabilność związków, w których mają przychodzić na świat dzieci z in vitro. Przed skutkami wychowania dzieci w niepełnych rodzinach przestrzegał niedawno na łamach Gazety Wyborczej (sic!) światowej sławy ekspert prof. Philip Zimbardo. Czy aby poddać się procedurze in vitro jak to precyzuje uchwalona właśnie ustawa wystarczy deklaracja jakiejś pary, że od roku pozostaje we wspólnym pożyciu? Może to być nawet homoseksualna para! Czy naprawdę wszystkim można powierzać dziecko, jego miłość i przyszłość? Przecież więcej ostrożności towarzyszy powierzaniu ludziom bezdomnych zwierząt ze schroniska.
Czy wreszcie uważamy, że to nie jest wbrew prawom dziecka, jeśli sztucznemu zapłodnieniu będą się mogły u nas poddawać kobiety bez żadnych ograniczeń wiekowych? Dotąd europejski rekord wieku matki z in vitro należy do 67-latki. Czy babciom, których materiał genetyczny jest słabszy niż młodych kobiet i które mają mniejsze od młodych szanse na dochowanie swego potomstwa do dorosłości, naprawdę trzeba fundować dziecko? Czemu nie pomyśleć o innym lekarstwie na ich samotność?
Na te pytania muszą sobie odpowiedzieć również ludzie niewierzący i ci, których stosunek do Bożych przykazań jest ambiwalentny. Bo tu nie chodzi tylko o prawa Boże, ale także o prawa człowieka. Potrzeba więc jakiejś nowej solidarności i wspólnego języka w społeczeństwie, żeby się o te prawa skutecznie w Polsce upomnieć.
"Idziemy" nr 33/2015
opr. ab/ab