Po brukselskich wyborach zadowoleni są z siebie zarówno ci, którzy kandydaturę Donalda Tuska popierali, jak i ci, którzy ją odrzucali
Po brukselskich wyborach zadowoleni są z siebie zarówno ci, którzy kandydaturę Donalda Tuska popierali, jak i ci, którzy ją odrzucali
Ze zwycięstwem podczas wyborów przewodniczącego Rady Europejskiej jest podobnie jak z rozumem w anegdocie o francuskim filozofie Michelu de Montaigne’u. Głosił on, że rozum jest najsprawiedliwiej podzielonym darem na świecie, ponieważ nigdy nie spotkał kogoś, kto by się skarżył na brak rozumu. Przeciwnie, każdy uważa, że ma go więcej niż inni.
Po brukselskich wyborach zadowoleni są z siebie zarówno ci, którzy kandydaturę Donalda Tuska popierali, jak i ci, którzy ją odrzucali. Wszyscy we własnej ocenie odnieśli zwycięstwo. Jedni wyborcze i polityczne, drudzy – moralne. Przedstawiciele rządzącej w Polsce większości podkreślali, że pokazali Europie, iż mają zasady i handlować nimi nie będą. „Wy macie zasady, my mamy fundusze strukturalne” – z właściwą sobie subtelnością prezydent Francji François Hollande miał odpowiedzieć premier Beacie Szydło, gdy ta nie chciała podpisać dokumentu końcowego brukselskiego szczytu. Nie pierwsza to zresztą manifestacja paternalizmu i cynizmu francuskich przywódców wobec Polski. Pamiętamy przecież zdanie prezydenta Jacques’a Chiraca, wypowiedziane w reakcji na polskie poparcie dla polityki USA wobec Iraku: „Polska straciła okazję, by siedzieć cicho”.
Zasady trzeba szanować. Jeśli bowiem konkretny człowiek, to pewnie i cały naród tyle jest wart, ile warte są jego zasady. Tylko czy akurat w kwestii wyboru przewodniczącego Rady Europejskiej trzeba było stawiać sprawę na ostrzu noża? Chodziło bardziej o zasady, czy o politykę i partyjne tarcia? Chociaż Donald Tusk w sposób niedopuszczalny mieszał się w międzypartyjne spory w Polsce, angażując swój unijny urząd dla wspierania opozycji w próbie obalenia rządu, to jednak jego wybór miał charakter nade wszystko polityczny. A w polityce wszystko ma swoją cenę. O ile w obronie zasad i wartości moralnych trzeba czasem zapłacić nawet cenę życia, o tyle polityka jest sztuką zawierania układów i kompromisów dla osiągania zamierzonych celów.
Mocną i bolesną naukę w tej dziedzinie zafundowali nam Węgrzy, którzy potrafią być niezłomni w kwestii zasad, a pragmatyczni w polityce. Wbrew słowom, jakimi Victor Orbán komplementował Jarosława Kaczyńskiego podczas tegorocznego forum w Krynicy, nazywając się jego uczniem, to my raczej powinniśmy się od Węgrów uczyć sztuki rozróżnienia tego, za co warto umierać, od tego, za co nie warto. Wiele światła na różnice w polskim i węgierskim podejściu do polityki i do zasad rzuca w tym numerze europoseł Marek Jurek. Węgrzy potrafią wbrew apelom polskiego rządu poprzeć Tuska i robić interesy z samym Putinem. Nie ustawiają się w pierwszej linii politycznego czy militarnego konfliktu. A jednocześnie, w odróżnieniu od polskiego rządu, dostrzegają skutki działalności różnych fundacji George’a Sorosa, które w całym świecie realizują ideologię tzw. społeczeństwa otwartego przez rozmywanie tożsamości narodowej i religijnej – szczególnie zaś katolickiej.
Nie wierzę, że obecny rząd PiS doprowadzi choćby do zmiany operatora tzw. Funduszy Norweskich, z których Fundacja Batorego obdarowuje organizacje pozarządowe promujące mniejszości seksualne, antykoncepcję, relatywizujące wartość ludzkiego życia i pojęcie rodziny. Nie doprowadzi, bo zbyt wielu ludzi z kręgów obecnego obozu władzy związanych jest lub było z Fundacją Sorosa, która jawi się jako nienaruszalny fundament okrągłostołowej układanki.
Twarde i ryzykowne weto polskich władz wobec wyboru Donalda Tuska kontrastuje z tym, jak łatwo rząd PiS zrezygnował z prac nad choćby nowelizacją ustawy o ochronie życia ludzkiego od samego poczęcia – wystarczyło parę tysięcy rozkrzyczanych kobiet na ulicach. W sprawie Tuska zaś PiS nie uląkł się całej Europy. Czy można to wyjaśnić inaczej, jak tylko pomyleniem zasad i tego, co święte, z bieżącą polityką? Oczywiście, w kwestii zapewnienia rządzącym społecznego wsparcia dla ochrony życia Kościół też ma zaniedbania. Oprócz arcybiskupów Jędraszewskiego, Hosera i Depo, nikt inny nie zgromadził tysięcy wiernych w katedrach dla przeciwwagi „czarnym marszom” z parasolkami. A przecież Kościół, jeśli ma w czymś wspierać rządzących, to w walce o najświętsze wartości, a nie o polityczne cele. Nie może stawać się stronnikiem jakiejkolwiek partii w jej utarczkach, ale zawsze musi stawać po stronie wartości i zasad. Mylenie zasad z układami nie służy ani państwu, ani Kościołowi.
"Idziemy" nr 12/2017
opr. ac/ac