Polska polityka zagraniczna w kryzysie
Premier Czech mówi, że nie zgadza się na przywództwo Polski w regionie. Niemcy i Rosjanie są coraz bardziej zirytowani. Stosunki Polski z Francją i Włochami - w kryzysie, a sojusz polsko-hiszpański po zmianie władzy w Madrycie zaniknął.
Uspołecznienie polityki zagranicznej, cóż to za pojęcie? Polityka zagraniczna to sztuka zastrzeżona dla wybranych - oburzał się przed laty minister Krzysztof Skubiszewski. Obywatele przekonani, że dyplomacja znajduje się w rękach prawdziwych asów nie interesowali się nią. Minione tygodnie wyjątkowo boleśnie przypomniały, że domniemanych asów zastąpiły walety.
Zaproszenia do Moskwy nie było. Powodów do wyjazdu tym bardziej. Eksperci rwali włosy z głów, produkując kolejne noty mające skłonić Rosjan do przysłania zaproszenia. A prezydent RP głosił wszem i wobec, że oto odniósł wielki sukces, spotykając się z Władimirem Putinem. W tym samym czasie wicemarszałek Sejmu Józef Zych gawędził sobie w Berlinie z politykami niemieckimi. Kto go tam wysłał? Nie wiadomo. Marek Belka też ogłosił sukces. Powołał wspólnie z kanclerzem Schröderem komisję prawników, która będzie odpowiadała na roszczenia. Czyje? Belka twierdzi, że Niemców, Niemcy - że Polaków i Niemców. Ale nasz premier nie ma wątpliwości: stosunki polsko-niemieckie są najlepsze w historii - ucieszył się po powrocie z Berlina.
Minister obrony ogłosił w ubiegłym tygodniu, że polskie wojska wycofają się z Iraku do grudnia 2005 roku. Szybko okazało się, że rewelacje pana Szmajdzińskiego nie były z nikim uzgodnione, a on sam powiedział to, co powiedział, ot tak sobie, jako osoba prywatna. Premier podobno go „ostro skarcił", a nasi sojusznicy w rewanżu szybko wyciągnęli materiały wywiadowcze dowodzące, że polskie firmy zbroiły Saddama Husajna.
Król okazał się nagi. Dwaj najwięksi sąsiedzi są z nami w sporze, przyjaciół gotowych nas poprzeć mamy coraz mniej, a sama polityka naszego państwa jest - trawestując wyborcze hasło Leszka Millera - bezradna, bezładna i bezprogramowa.
Władimir Putin, korzystając z wysokich cen ropy i dobrej koniunktury międzynarodowej, oficjalnie ogłosił politykę likwidowania resztek demokracji w Rosji, a półoficjalnie wrócił do tradycyjnej polityki „zbierania ziem ruskich". Spełnił się najczarniejszy ze scenariuszy polskiej polityki wschodniej. Rosja przy życzliwej neutralności Zachodu Europy i mniej może życzliwej, ale milczącej aprobacie Ameryki zabiera się do połykania Białorusi i Ukrainy. Tyle że wbrew prognozom wielu ekspertów nie jest to Rosja rynkowa i demokratyczna. Główne gałęzie rosyjskiej gospodarki uległy faktycznej renacjonalizacji, a zasadniczym motorem rozwoju politycznego jest wojna w Czeczenii, która realną władzę na Kremlu przesunęła w ręce przedstawicieli służb specjalnych i wojska.
Cala polska polityka wschodnia, oparta na wspieraniu niepodległości państw postsowieckich (zwłaszcza Ukrainy), legła w gruzach. Wymiana gospodarcza naszego kraju z Rosją odbywa się na upokarzających warunkach dyktowanych z Moskwy i wyraża się gigantycznym deficytem obrotów. I w takiej sytuacji polski prezydent najpierw niemal na kolanach zabiega o zaproszenie do Moskwy. Dostaje je w ostatniej chwili i na wstępie kaja się przed rosyjskim prezydentem za rzekomą antyrosyjskość polskich dziennikarzy. Poza wyczekiwaniem na spóźniającego się gospodarza Kremla nie dostaje nic. Kanceliści prezydenccy powtarzają tylko, że z Rosją trzeba rozmawiać. O czym? Tego już nie mówią. Jeżeli o interesach różnych wokółpałacowych koterii, to jest w tym jakaś logika. Z tego, co dociera do opinii publicznej, wygląda, że rozmawiano o niczym. Bilans - ani słowa o Czeczenii, Ukrainie, Białorusi; umowa gospodarcza - w lesie, żądania rosyjskie: uzyskanie wpływów w Rafinerii Gdańskiej, Naftoporcie, zachowanie nieruchomości w Warszawie - bez zmian.
Wyprawa Marka Belki do Berlina na tym tle wygląda o tyle lepiej, że nie został zmuszony do chodzenia na kolanach. Ekipie Schrödera udała się jednak rzecz, o którą daremnie zabiegała od pierwszych dni swoich rządów - powołano oto wspólną komisję do spraw oddalania pozwów roszczeniowych. W ten sposób czynimy pierwszy wyłom w konsekwentnie stosowanej zasadzie, że historyczna odpowiedzialność za skutki II wojny światowej spada wyłącznie na Niemcy. Gdy pierwszą polityczną inicjatywą socjalistów niemieckich po dojściu do władzy stała się walka o potępienie tzw. dekretów Benesza, można było być pewnym, że celem polityki niemieckiej stanie się dążenie do zdjęcia z Berlina odium historycznej odpowiedzialności za wojnę. Dlaczego jednak Polska ma im to ułatwiać - premier rządu tego nie wyjaśnił.
Przyglądając się rozpadowi polskiej polityki zagranicznej, instynktownie pytamy - kto winien? I nagle okazuje się, że winnych nie ma. Według konstytucji (art. 131 i 146), sprawa jest jasna: politykę zagraniczną prowadzi Rada Ministrów. Wobec tego zgłaszamy się z pretensjami do Włodzimierza Cimoszewicza. Ale minister mówi tylko, po wyjeździe wicemarszałka Sejmu do Niemiec, iż „ma nadzieję, że wyjazd Zycha nie był jego osobistą inicjatywą, lecz został uzgodniony z władzami Sejmu i klubów parlamentarnych". Czyli przyznaje, że w najlepszym razie może obserwować działania parlamentu.
Podobnie rzecz się miała, kiedy Aleksander Kwaśniewski wyruszał do Moskwy. Urzędnicy MSZ starali się o odwleczenie wizyty i zderzyli się z prezydenckim doradcą, ambasadorem Cioskiem, który nie podejmował dyskusji, tylko parł do wyprawy za wszelką cenę.
Tak zwana koordynacja polityki zagranicznej zawsze była w Polsce problemem. Kiedy wydawało się, że konstytucja ostatecznie przesądziła sprawę, to Aleksander Kwaśniewski, krok po kroku, zaczął demontować zapisy Ustawy Zasadniczej. Prawem kaduka prezydent przejawiał coraz więcej inicjatywy. Na Wschodzie spotykał się jak najęty z Leonidem Kuczmą. Przez intelektualistów został wręcz okrzyknięty wielkim kontynuatorem myśli Jerzego Giedroycia. A w praktyce niemający w ręku realnych instrumentów władzy Kwaśniewski spotykał się z ludźmi kierującymi władzą wykonawczą. Na dodatek strzegąc pilnie monopolu na te kontakty, starając się pomniejszyć rolę premierów: zarówno Buzka, jak i Millera. Efekt - mnóstwo pięknych słów i zero konkretów. Te bowiem mogły być wyłącznie skutkiem działania rządu. A partnerzy -nie tylko na Wschodzie - coraz częściej wzruszali ramionami, kiedy obietnice prezydenta RP nie zmieniały się w czyny. Polityka wschodnia poniosła klęskę przede wszystkim dlatego, że była polityką słów, a nie czynów. Czynów zaś zabrakło, bo niemający władzy prezydent udawał, że ją ma.
Gorzej, że coraz wyraźniej podobne pęknięcie pojawia się w polityce wobec Stanów Zjednoczonych. Prezydent USA jest szefem rządu i jego realnym partnerem w Polsce jest premier, a prezydent powinien się ograniczyć do kontaktów z królową brytyjską i swoimi odpowiednikami w Niemczech i na Węgrzech. Nadmierne ambicje ośrodka prezydenckiego rozbiły spoistość naszej polityki, a samemu Aleksandrowi Kwaśniewskiemu zaszkodziły, bo jego rzekomy autorytet międzynarodowy nie przekłada się jakoś na poważne propozycje międzynarodowe dla niego na czas po zakończeniu jego kadencji.
Rząd niesłychanie uległy wobec ambicji prezydenckich objawia nieznaną w demokratycznych krajach twardość wobec Sejmu. Uchwała parlamentu, przyjęta jednogłośnie i żądająca podjęcia rozmowy na temat niemieckich zobowiązań materialnych wynikających ze zniszczenia Polski podczas II wojny światowej (czyli reparacji), została publicznie wykpiona przez premiera. Co więcej, Marek Belka zdezawuował stanowisko Sejmu także wobec partnerów niemieckich. O ile nie można się zgodzić na amatorszczyznę polityczną zaprezentowaną przez Józefa Zycha, o tyle taka postawa rządu wobec uchwały parlamentu w każdym państwie demokratycznym skończyłaby się po prostu dymisją premiera.
Bezład decyzyjny prowadzi do tego, że polscy politycy licytują się w obietnicach i gestach wobec zagranicznych partnerów. Narzekamy na brak realnej pomocy amerykańskiej w zamian za nasz udział w operacji irackiej. Podziękujmy naszym waletom dyplomatycznym - ówczesny premier z prezydentem ścigali się w oczekiwaniu na pochwały za lojalność, zamiast twardo negocjować. A minister spraw zagranicznych był tłem w walce politycznych baronów.
Szef MSZ powinien kierować bieżącą polityką. Skoro tego robić nie może, minister Cimoszewicz ogłosił niedawno programowy tekst dotyczący przyszłości polskiej polityki zagranicznej. Autor stwierdza, że polskiej polityce zagranicznej brakuje koordynacji, koncentracji na głównych celach oraz promocji. Rosja - marnie, Ukraina źle. Z Niemcami dzieli nas sprzeczność interesów w stosunku do Wschodu. Poza jedną kwestią - tworzenia europejskiej perspektywy dla Ukrainy i Mołdowy - brakuje jednak w tekście ministra jakiejkolwiek wizji na przyszłość. Skoro jednak osoba odpowiedzialna za bieżącą politykę nie ma skąd czerpać inspiracji, trudno się dziwić. W parlamencie refleksji programowej nie zauważyłem. Ośrodki analityczne nie istnieją, a jeśli działają - to za pieniądze zagranicznych fundacji.
Wielką wartością polskiej polityki zagranicznej był dotychczas ponadpartyjny konsensus - konkluduje Włodzimierz Cimoszewicz. W wyniku trzech lat rządów lewicy i dziewięciu lat prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego został on zburzony. W zamian nie zaprezentowano niczego poza pustymi gestami na użytek kamer telewizyjnych i robieniem bałaganu, który mógłby cieszyć satyryków (Longin Pastusiak jako ojciec Polonii - na przykład), gdyby nie zagrażał podstawowym interesom Polski. Premier Czech mówi, że nie zgadza się na przywództwo Polski w regionie, Niemcy i Rosjanie są coraz bardziej zirytowani, stosunki z Francją i Włochami - w kryzysie, sojusz polsko-hiszpański po zmianie władzy w Madrycie zaniknął. Zostaje Waszyngton oraz słabnące NATO i UE, w których nie potrafimy wypracować sobie pozycji odpowiadającej narodowym ambicjom. Szukając historycznych analogii, można porównywać naszą epokę z czasami saskimi lub końcem lat 20. ubiegłego wieku. Jeszcze nic złego się nie stało, ale na horyzoncie polityki międzynarodowej zbierają się czarne chmury, a polska polityka zamiast atutowego asa ma w zanadrzu czwórkę walczących ze sobą waletów.
JERZY MAREK NOWAKOWSKI
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg