Czy historia II wojny światowej w Polsce, a zwłaszcza Katynia zostanie kiedyś wyjaśniona w pełni i rozliczona? Czy raczej zwycięży niepamięć historyczna?
Nie możemy sobie poradzić z teraźniejszością, jeśli nie rozliczamy sensownie historii.
Dla tysięcy żyjących powstańców warszawskich II wojna światowa skończyła się 31 lipca br., kiedy mogli usłyszeć dźwięk dzwonu „Monter", obwieszczający otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego. Do tego czasu słuchali nieustannie kłamstwa lub - gorsze jeszcze - półprawdy sprowadzające się do stwierdzenia, iż byli naiwnymi dziećmi prowadzonymi na rzeź przez niedobry londyński rząd. Dowiadywali się, iż powstanie było złe, no, ale powstańcy - nie wszyscy. Byli wśród nich prawdziwi patrioci.
Dla ludzi mieszkających na Śląsku, ziemi lubuskiej czy Pomorzu wojna nie skończyła się jeszcze. Z niepokojem czytają prasowe doniesienia o działalności Powiernictwa i Pruskiego w Niemczech i o indywidualnych pozwach składanych przez Niemców, pragnących odzyskania własności utraconej w wyniku II wojny światowej. A na dodatek Polacy mają słabe poczucie swojego zakorzenienia, bo ciągle nie udało się doprowadzić do zmiany idiotycznego komunistycznego ustawodawstwa, które nie dopuszczało na zachodzie i północy Polski, czyli tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, normalnych form własności ziemi, ustanawiając jedynie wieczyste dzierżawy.
II wojna światowa nie zakończyła się również dla potomków i rodzin ofiar masakry sowieckiej na polskich oficerach z roku 1940. Masakry, którą przyjęło się nazywać sprawą katyńską (chociaż miejsc masowych egzekucji było więcej). Dowiedzieli się oni niedawno, że dla Rosjan nie ma takiej sprawy, bo wymordowanie Polaków było zwykłym morderstwem i jako takie dawno uległo przedawnieniu, a zbrodniarze - ci, którzy jeszcze żyją - mogą spać spokojnie, nikt nie odbierze im medali otrzymanych za strzelanie w tył głowy, nikt nie zakwestionuje ich zasług w zwalczaniu „jaśniepanów polskich".
Okazuje się, że pomimo 60 lat, które upłynęły od jej zakończenia, wojna jak cień tak w sensie politycznym, jak w sensie indywidualnych losów ludzkich, kładzie się na współczesności. Rachunek możemy wystawiać Niemcom, możemy Sowietom, możemy naszym zachodnim sojusznikom. Dla prawie wszystkich wielkich tego świata przypominanie o końcowych latach II wojny jest co najmniej niewygodne. Spośród tłumu gości, którzy zjechali do Warszawy na 60. rocznicę wybuchu powstania, jeden sekretarz stanu Powell - a i to ogródkami - wspomniał o winach z przeszłości, mówiąc, że Polska nie zostanie teraz osamotniona. Z czego można było odczytać, iż w roku 1944 opuszczona została. Takie zdanie nie pojawiło się w wystąpieniu przedstawiciela Wielkiej Brytanii -szkoda. Kanclerz Niemiec z kolei po-użalał się nad losem powstańców, zauważył, niezbyt oryginalnie, że to, co się stało, bylo niemiecką hańbą. I tyle. A mógł uczynić choćby taki gest, że podczas oglądania lotniczych fotografii niszczonej Warszawy złożyłby deklarację, iż Niemcy któryś ze zniszczonych budynków odbudują. Obok kanclerza stali przecież powstańcy i bez wątpienia taki gest zostałby przez nich przyjęty życzliwie.
Osobną kwestią jest zachowanie władz rosyjskich. Najpierw skandaliczne listy ambasadora Rosji i jej prezydenta. Listy, które brzmiały jak żywcem przepisane z wypowiedzi towarzysza Breżniewa. Potem gwałtowne dementi rosyjskiego MSZ, że Moskwa nie przeprosi za brak pomocy dla powstania, bo nie czuje się winna i koniec. I wreszcie smutne rozmowy prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, który po 12 latach rosyjskiego „śledztwa" w sprawie katyńskiej dowiedział się od Rosjan, że takiej sprawy w zasadzie nie było. Argumenty, jakie padły w Moskwie, jeżą włos na głowie. Oto dowiadujemy się, że Rosja nie uznawała w 1940 roku pojęcia zbrodni ludobójstwa, wobec czego nie można za taką zbrodnię karać funkcjonariuszy NKWD. No i jeszcze, że w epoce stalinowskiej zginęły miliony Rosjan, więc 20 tysięcy polskich oficerów to jakiś ułamek procenta ofiar (a w podtekście - o co w ogóle ten krzyk).
Warto jednak ten rachunek sumienia zacząć od naszych polskich zaniechań.
Kwestia naszego rozrachunku z epoką II wojny światowej także pozostaje otwarta. Komuniści z wojny uczynili oręż propagandowy. Podobnie jak w Sowietach Wielka Wojna Ojczyźniana, także w Polsce czasów Go-mułki i Gierka wojna miała stanowić formę zastępczej religii. Miała legitymizować władzę komunistów, budować przyjaźń polsko-sowiecką i trwale zaszczepić niechęć do Niemców -a poprzez Niemców do całego Zachodu. Wobec tego, kiedy Chruszczow zaproponował polskim komunistom w 1956 r. ujawnienie prawdy o Katyniu, to towarzysze z Warszawy z oburzeniem odrzucili taki pomysł. A świadomość narodową organizowało wbijanie do uczniowskich głów opowieści o 6 milionach zamordowanych przez Niemców Polaków oraz seriale o kapitanie Klossie oraz czterech pancernych. Dalszym ciągiem tej zmistyfikowanej historii było zaszczepianie nienawiści do Ukraińców i uparte opisywanie okupacji wyłącznie jako czasu ciężkiej walki przeciwko okupantom. Nie istniały w tej historii Kresy Wschodnie, wstydliwie przemilczano masakrę Żydów i Cyganów. W efekcie nie mamy dotychczas solidnego bilansu ofiar -a wyjdzie on zadziwiająco różny od stereotypu. Nie mamy też zdokumentowanego życia codziennego epoki okupacji i tak dalej.
Wydawać by się mogło, że po roku 1989 te zaniechania - takie jak kompletne zakłamanie historii powstania warszawskiego - zostaną czym prędzej naprawione. Że powstaną książki, filmy i programy telewizyjne. Ze znajdzie się miejsce na muzeum powstania, ale też muzeum historii polskich Żydów, czy wyjaśnienie tragicznego splotu spraw polsko-ukraińskich. Stało się inaczej. Ideologia zapominania o historii, tak potrzebna i wygodna dla komunistów, którzy szybko przefarbowali się na socjaldemokratów, stała się oficjalną wizją polskiej rzeczywistości. Już dzisiaj nie pamiętamy szyderstw w różnych gazetach, kiedy w Sejmie dyskutowano o przywróceniu korony na głowie polskiego orła, czy o zmianie nazwy państwa z PRL na Rzeczpospolita Polska. Ci, którzy kpili, byli potem zdziwieni, że wybory prezydenckie wygrała nadzieja komunistów, polityk idący pod hasłem „wybierzmy przyszłość". Hasłem, które znaczyło zapomnijmy o przeszłości. Za wariatów uważano tych, którzy wytykali nie-równoprawność zapisów w układzie polsko-niemieckim. Władze państwowe kilkakrotnie blokowały podjęcie naszego własnego śledztwa w sprawie katyńskiej - bo to rozdrażni Rosjan. A jednocześnie, kiedy Borys Jelcyn proponował Polakom wspólne rozliczenie się z komunizmem, przyłączenie się do procesu przeciwko partii komunistycznej, to nie zgadzaliśmy się, bo przecież mogło to skrzywdzić kochanego przez elity Gorbaczowa.
Słusznie zauważył Lech Kaczyński podczas uroczystości otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego, że najdziwniejsze jest, iż to on 15 lat po odzyskaniu niepodległości musiał to muzeum otwierać, bo wszystkim jego poprzednikom zabrakło woli i determinacji, by zmierzyć się z tym najbardziej oczywistym zaniechaniem historycznym. Banalna prawda, że naród jest tym, czym jest jego pamięć historyczna z trudem dopiero teraz toruje sobie drogę do umysłów polityków. Teraz, bo okazuje się, że wszędzie, od czarnej Afryki poprzez Bliski Wschód, aż po Europę, nie możemy sobie poradzić z teraźniejszością, o ile nie rozliczamy sensownie historii.
Doskonałym przykładem nierozerwalnego związku pomiędzy historią a bieżącą polityką jest to, co dzieje się w relacjach polsko-rosyjskich, a dokładniej w polityce wschodniej jako takiej. Przed 10 laty na łamach nieistniejącej dziś „Polityki Polskiej" ostrzegaliśmy wspólnie z Agnieszką Magdziak-Miszewską przed spychaniem Rosjan do narożnika w rozliczeniach z historią, postulując wspólne rozliczanie się z upiornym dziedzictwem komunizmu. Wtedy jednak mieliśmy po stronie rosyjskiej partnerów takich jak śp. Galina Starowojtowa czy Gleb Jakunin i Siergiej Kowalow. Teraz mamy na Kremlu ludzi otwarcie przyznających się do dziedzictwa Feliksa Dzierżyńskiego, a nastroje społeczeństwa rosyjskiego ewoluują w kierunku imperialnym. O wspólnej wrażliwości historycznej możemy zapomnieć. Pozostaje twarda obrona własnych interesów. Niestety, w chwili, gdy piszę te słowa pojawiła się w serwisach informacyjnych wiadomość o procesach, jakie Polacy zamierzają wytoczyć Litwie o zwrot utraconych po 1945 roku majątków. Wypada powtórzyć stare pytanie Jana Pietrzaka: sabotaż czy głupota? Odmawiając Niemcom prawa do roszczeń, wyraziliśmy oczekiwanie, że podobnie jak Polska wobec tzw. zabużan, Berlin wobec swoich „wypędzonych" przejmie odpowiedzialność za roszczenia majątkowe. No i nasi obywatele właśnie udowadniają, że politycy mogą sobie gadać swoje, a oni zrobią swoje. Na dodatek państwa nadbałtyckie są pod nieustanną polityczną presją Rosji. I poprzez tego typu demonstracje wspaniale wspieramy politykę imperialną Putina. Tak samo jak w interesie Rosji rozgrywa się tragiczny serial pod nazwą Cmentarz Orląt we Lwowie. I na koniec, w rosyjskim interesie jest debata o dokumentach katyńskich, których Ukraina rzekomo nie przekazała Rosji. Ale -o czym prezes IPN zdaje się nie wiedzieć - przekazała je Polsce.
W ten sposób od historii znów zmierzamy ku bieżącej polityce. Mamy odbudowującą swoje ambicje imperialne Rosję, mamy coraz mniej atlantycką, a bardziej prorosyjską politykę Niemiec. Mamy wzrastający nacisk Rosji na Ukrainę i kraje nadbałtyckie. I mamy bezradność polityki polskiej uprawianej przez ludzi, którzy wybrali przyszłość i nagle się dziwią, że straszą ich upiory historii. Nie jesteśmy wprawdzie głównymi sprawcami zamarcia w europejskiej polityce poczucia historycznej przyzwoitości, ale przyłożyliśmy do tego rękę. A urządzanie dyskoteki na cmentarzu jest nie tylko nieetyczne. Gwarantuje to, że zabawy w tej dyskotece nie będzie.
JERZY MAREK NOWAKOWSKI
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg