Roztrząsanie, czy w 1981 roku Sowieci mogli wejść do Polski, czy nie - nie ma większego sensu, jeśli chcielibyśmy tym usprawiedliwiać stan wojenny
Skończmy raz na zawsze z roztrząsaniem czy sowieci mogli zrobić w Polsce drugi Afganistan i czy Jaruzelski miał prawo wprowadzić w Polsce stan wojenny. Nawet jeśli Rosjanie mogliby wejść, Jaruzelski nie miał prawa wypowiadać wojny rodakom, a jeśli to zrobił, to świadczy wyłącznie o tym, że był socjopatą i mitomanem, któremu tamten reżym dał do ręki władzę, i o niczym więcej.
W 1981 r. byłem licealistą mało zajętym polityką, ale nawet wtedy na myśl by mi nie przyszło, że sowieckie czołgi mogą komukolwiek dać prawo do pacyfikacji „Wujka” i duszenia „Solidarności”. Żaden normalny człowiek nie mógł tego zrobić. Wojsko na ulice mógł wyprowadzić jedynie ktoś, kto całkowicie oderwał się od rzeczywistości, ktoś, kto w ludziach myślących inaczej widział wyłącznie wrogów, cele do eliminacji, a nie żywych, myślących obywateli, z którymi prędzej lub później można się dogadać. Jeśli dzisiaj, po trzydziestu latach, ten człowiek wciąż twierdzi, że postąpiłby tak samo, to znaczy, że jest przypadkiem klinicznym, który nigdy nie powinien sprawować w państwie żadnych publicznych urzędów. To, że on sam tego nie rozumie, wcale mnie nie dziwi, jednak ówczesny reżym ponosi pełną odpowiedzialność za to, że taki człowiek mógł w Polsce rządzić przez dekadę.
O ile pamiętam ze współczesnych opracowań interwencja sowiecka w Polsce była możliwa tylko w pierwszych miesiącach 1981 r., ale nie w grudniu, aczkolwiek i wtedy pociągałaby za sobą ogromne koszty polityczne i finansowe, więc tylko szaleniec mógłby się na nią zdobyć. Układ sił na Kremlu nie był wtedy przejrzysty, szaleniec zawsze mógł się tam wymknąć spod kontroli i zrobić swoje, niemniej odpowiedzialny polityk polski, uwzględniwszy tę ewentualność, miał obowiązek działać tak, żeby dobrze ułożyć stosunki społeczne we własnym kraju, ułożyć je z każdą grupą obywateli, zupełnie niezależnie od tego, co mogło lub nie mogło zdarzyć się w Moskwie, czyli ułożyć je tak, jakby groźby interwencyjnej w ogóle nie było, bo dobre stosunki wewnętrze były nam bezwzględnie potrzebne zarówno w PRL, jak i na wypadek, gdyby ktoś chciał tu urządzić drugi Afganistan.
Jaruzelski w wyjątkowy sposób rozbudował służby inwigilujące społeczeństwo. Znał od środka każdą większą komórkę „Solidarności”. Wiedział, że nikt w Polsce nie chce konfrontacji zbrojnej. Wiedział też, że sierpniowe postulaty można bez trudu pogodzić z Konstytucją, a praktyczne koncesje na rzecz wolności słowa, stowarzyszania się i handlu mogą iść dalej niż tego chce „Solidarność”, bo oficjalna doktryna Kremla przeżuwana w naukowych pismach partii-matki mówi o nich otwarcie, od pewnego czasu widząc w nich konieczny przejaw normalizacji, a nie tylko wymuszony kompromis na czas kryzysu. W Polsce, już po stanie wojennym, pisał o tym Mirosław Dzielski.
Jaruzelski nie był jednak w stanie stworzyć podmiotowych relacji wewnętrznych ani zewnętrznych, bo całe swe dorosłe życie prosperował w systemie, który od nikogo nie wymagał pełnej odpowiedzialności za nic. Dobrze wycelować i wypalić, być komunistą lepszym od innych, było dla niego ważniejsze niż dogadać z każdym, bezwzlędnie z każdym, wyrzekłszy się wprzódy raz na zawsze jakiejkolwiek pokusy strzelania do ludzi. To przerzucenie odpowiedzialności za własne czyny na ideologię i geopolitykę miało swoją gorzką cenę. W przemówieniu promulgującym stan wojenny generał odmieniał odpowiedzialność przez wszystkie przypadki, a jednocześnie tak często mówił o wielkich zagrożeniach, jakby sam kierował się wyłącznie strachem, w tym zwłaszcza strachem przed podmiotowością, i jakby chciał ten strach ukryć w strachu innych.
Powoływanie się na realną lub zupełnie wyimaginowaną groźbę interwencji nie ma zatem nic wspólnego z pytaniem o stan wojenny. Wprowadził go nie ten, kto bał się Rosjan, lecz ten, kto bał się własnych obywateli. To, że przy okazji bał się także Rosjan, dla istoty sprawy nie ma większego znaczenia.
Sąd nad Jaruzelskim ma fundamentalne znaczenie dla naszej współczesnej debaty. Psychopata zawsze może dorwać się do władzy. Jeśli będzie mówił składnie, wyróżniał się pozytywnie z grona dukacjących kolegów, to część opinii publicznej może mu przyklasnąć i wskazać go jako nowego generalissimusa. Nie piszę tego z myślą o którymkolwiek z naszych liderów partyjnych. Nie tu leży problem.
Analogia między stanem wojennym a współczesnością, którą chcę wskazać, ma charakter etyczny, nie personalny. Tam, gdzie ludzie nie potrafią się porozumieć za pośrednictwem instytucji demokratycznych lub dochodzą do wniosku, że sensowna rozmowa przestaje być możliwa, tam pojawia się przemoc, która z czasem niszczy wszystkich, niekoniecznie na ulicy, jak w pamiętnym Czasie Apokalipsy Coppoli. Powinniśmy zatem szczegółowo przeanalizować naszą własną apokalipsę, tę sprzed trzydziestu lat, zrozumieć jak w ogóle była możliwa od strony ludzkiej i instytucjonalnej, powinni to zrobić politycy, dziennikarze i obywatele, nie tylko nauczyciele historii, żeby zrozumieć fatalne skutki impasu mentalnego i komunikacyjnego, który Jaruzelskiemu kazał wyprowadzić czołgi z koszar w przeświadczeniu, że oto wolność prowadzi na barykady i że naród to kiedyś doceni. Naród nigdy czegoś podobnego nie życzył nawet wrogom.
Wpis z blogu Autora, opublikowany 14.12.2011
opr. mg/mg