Ostatnie wydarzenia w Belgii, związane z eutanazją na 17-letnim chłopcu są przyczynkiem do ożywienia debaty nad tym procederem
Ostatnie wydarzenia w Belgii, związane z eutanazją na 17-letnim chłopcu są przyczynkiem do ożywienia debaty nad tym procederem. Przypomnienie argumentów przeciwko eutanazji jest oczywiście bardzo słuszne i konieczne, skoro wciąż to okrutne „prawo” zbiera swoje żniwo wśród coraz to młodszych ofiar.
Jednakże, dobrze jest też zastanowić się nad głębszym wymiarem tej tragicznej historii. Żyjemy niewątpliwie w czasach deficytu miłości. Objawia się to szukaniem rozwiązań zastępczych tam, gdzie właśnie miłości potrzeba najbardziej. Znamy przecież głośną przed laty sprawę sparaliżowanego Janusza Świtaja, który ogłosił publicznie chęć zostania poddanym eutanazji, ponieważ nie widział sensu dalszego życia z nieuleczalną chorobą. Wiemy doskonale, że pan Janusz żyje i ma się bardzo dobrze, gdyż po jego dramatycznym apelu skontaktowała się z nim Anna Dymna, odczytując właściwie to wołanie o miłość i zainteresowanie jego osobą.
Okazuje się bowiem, że to samotność i brak miłości oraz życzliwości otoczenia, a nie sama choroba popychają ludzi do tak ostatecznych decyzji. I choć nie jest to niczym odkrywczym, to jednak nasze reakcje jako społeczeństwa, ale w szczególności jako pojedynczych osób, obnażają opłakany stan naszej empatii. O wiele łatwiej jest przecież pozbyć się problemu, przekonując siebie i wszystkich dookoła o dobrodziejstwach, jakie eutanazja ma wszystkim przynieść. Jako cywilizacja, najchętniej odsunęlibyśmy sprzed naszych oczu widok cierpiących, szpitale przeprowadzili na peryferia miast, by nie musieć reagować i stawiać czoła bolesnej prawdzie o cierpieniu.
Przyznajmy się sami przed sobą: tak często nie wiemy, jak się zachować, co powiedzieć w obliczu choroby czy umierania. Więcej, ośrodki dla narkomanów czy domy dziecka albo zakłady poprawcze chętnie oprotestowujemy, jeśli wkraczają na nasz teren. My, piękni, zdrowi i w stosunkowo dobrym (jeszcze) położeniu, nie życzymy sobie takich widoków, zasłaniamy się lękiem o bezpieczeństwo czy poczuciem zaburzonej estetyki. Znamienny jest fakt, jak wielką popularność zdobyła ostatnia książka zmarłego niedawno ks. Jana Kaczkowskiego pt. „Grunt pod nogami”, w której w sposób niesamowicie bezpośredni porusza on tematykę cierpienia, umierania, a także eutanazji. I dla nas, wierzących, była ona jak włożenie kija w mrowisko, wydarciem z naszej strefy komfortu, dotknięciem czułej struny naszego wnętrza.
A tutaj, wystarczy jedna mała strzykawka i zrzucamy z siebie ciężar dyskomfortu, konieczności opieki, estetycznego szoku. Co więcej, zachodnie kraje przekraczają już kolejną barierę, jaką zdaje się (a może to tylko złudzenie?) jeszcze stawiamy w naszym pojmowaniu dopuszczalności eutanazji. Początkowo, była on przewidziana jedynie w stosunku do osób w podeszłym wieku oraz cierpiących na bardzo bolesne i nieuleczalne choroby. Od jakiegoś czasu, spectrum zastosowania rozszerzyło się na osoby młode, by w końcu dosięgnąć dzieci.
Jakże mogłoby być inaczej, skoro zachodnia mentalność otwiera nas na dywagacje nad tym, kiedy to dziecko (nie wspominając o okresie prenatalnym) można uznać za pełnowartościowego człowieka (co przerabiane było gruntownie w dyskusji o aborcji). Paradoksalnie, w Belgii w przypadku eutanazji rządzi odwrócona logika: prawo określa, że od 12. roku życia dziecko jest już w stanie świadomie rozporządzać swoim losem. Tym samym, tok rozumowania nagina się współcześnie stosownie do potrzeb danej argumentacji – to, co dla aborcji byłoby absurdem (układ nerwowy dziecka jeszcze nie rozwinął się do końca i organizm dalej rośnie, więc nie jest ono człowiekiem sensu stricte), w przypadku eutanazji może działać na jej korzyść (dziecko jest na tyle samoświadome, że może swobodnie decydować o swoim życiu i śmierci).
Pozostaje zastanowić się nad tym, gdzie znajdujemy się jako ludzie, do czego zdąża nasza cywilizacja, tak pyszniąca się swym humanizmem i walką o prawa człowieka. Nawet jeśli w Polsce eutanazja nie jest legalna, to wciąż w debacie publicznej odzywają się głosy sugerujące, by we wszelkich dylematach tego rodzaju śledzić wzorce zachodnioeuropejskie. Ba, wmawia się nam wręcz, że jesteśmy zaściankiem Europy i nie nadążamy za ogólnie przyjętymi standardami „nowego, wspaniałego świata”. Ten świat mówi już wyraźnie: szaleństwem jest heroiczne poświęcanie własnego czasu, pieniędzy i higieny psychicznej dla jakiejś górnolotnej idei, jaką jest… no właśnie, miłość. Nawet św. Matka Teresa z Kalkuty została ostatnio odsądzona od czci i wiary, bo człowiek dzisiejszych czasów staje się niezdolny do zrozumienia potrzeby dzielenia się sobą z innymi, przekraczania własnych granic dla większego dobra.
Zdecydowanie, miłość jest u nas na wyczerpaniu. Tylko patrzeć, jak kolejne okoliczności będą usprawiedliwiać pozbawianie życia osób, które wymagają naszej pomocy. Tylko patrzeć, jak „Primum non nocere” stanie się martwą literą, bo etyka coraz bardziej traktowana jest po macoszemu i istnieje ryzyko, że zostanie odłożona w końcu do lamusa, jako jeden z nurtów myślowych, który nie odpowiada już wymogom coraz bardziej rozwijającego się świata.
Czy aby na pewno świat się rozwija, gdy utylitaryzm triumfuje nad człowieczeństwem i każdą zbrodnie da się upudrować i retorycznie uzasadnić…?
opr. ac/ac