Lustro narodowe

Wybory prezydenckie 2005 - "źle się chłopcy bawicie"

Wybory prezydenckie mają wyłonić człowieka, który będzie prawdziwym pierwszym obywatelem - wzorem postawy obywatelskiej, zachowań społecznych, życia rodzinnego.

Źle się chłopcy bawicie, powiedziałby Komendant. Taki komentarz poczynił jeden z czołowych polityków piłsudczykowskich, Kazimierz Świtalski, w swoim diariuszu, opisując konflikty dzielące obóz Piłsudskiego po śmierci Marszałka. Obawiam się, że w niejednym politycznym diariuszu po ubiegłym tygodniu pojawiły się zapisy bardzo podobne. Po wyborach parlamentarnych obserwowaliśmy dość żenującą serię sporów pomiędzy zwycięskimi partiami. Niby nic w tym nadzwyczajnego. Wystarczy popatrzeć na naszego zachodniego sąsiada, gdzie przyklejony do stołka kanclerz Schro-eder skutecznie uniemożliwia powołanie tak zwanej wielkiej koalicji, zaś rywale Angeli Merkel z chadecji po cichu zacierają ręce w nadziei, że i jej w tworzeniu rządu powinie się noga. Jest jednak zasadnicza i ważna różnica pomiędzy Polską a Niemcami. Platforma Obywatelska i PiS otrzymały bowiem mandat od obywateli zmęczonych korupcją, aferami i ogólnym bezhołowiem. Wyborcy głosowali na te partie w przekonaniu, że koalicja pomiędzy nimi jest w zasadzie gotowa, a jedynym problemem jest wybór, którą drogę: liberalną czy bardziej prospołeczną wybiorą, przyznając zwycięstwo PO lub PiS. Polska wymaga głębokich porządków, poczynając od zmian personalnych w ministerstwach i firmach państwowych, a na konstytucji kończąc. Takie zmiany z kolei są możliwe tylko wtedy, gdy rządzący dysponują silnym mandatem społecznym.

Powrót do przeszłości

I tutaj zaczynają się schody. Bo politycy obu zwycięskich partii zafundowali obywatelom spektakl kłótni ożywiający najgorsze stereotypy związane z wizerunkiem polskiej prawicy. Znów trzeba podkreślić, że nic nadzwyczajnego się nie stało, w końcu partie polityczne zawiązują się w celu zdobycia władzy i o nią walczą. Tyle że okoliczności są nadzwyczajne. Po pierwsze dlatego, że raz na 20 lat występuje zbieżność terminów wyborów parlamentarnych i prezydenckich, po drugie dlatego, że po raz pierwszy od 12 lat rządzić będą ludzie wywodzący się z „Solidarności" bez udziału postkomunistów. Krótko mówiąc, obywatele dali szansę dokończenia solidarnościowej rewolucji i zbudowania IV Rzeczypospolitej zastępującej III, która w sensie prawnym i politycznym była kontynuacją PRL-u. Zmarnowania tej szansy obu zwycięskim partiom Polacy by nie wybaczyli. A zwycięzcy kilkanaście minut po ogłoszeniu wyników wyborczych zaczęli bezpardonową kampanię prezydencką. Tym bowiem było ogłoszenie przez Donalda Tuska żądania, aby już, natychmiast, przystąpić do formowania rządu, zaczynając procedurę od ogłoszenia nazwiska premiera. Intencja lidera PO była czytelna. Premierem zostanie Jarosław Kaczyński, więc cała kampania Platformy będzie się obracała wokół przekonywania wyborców, iż jeden bliźniak u władzy wystarczy. Zamiast rozmawiać w ciszy gabinetów nad programem rządu, potraktowano proces jego formowania jako wygodny element kampanii prezydenckiej. Lider Prawa i Sprawiedliwości z kolei, doszedłszy do wniosku, że szefowanie przez niego rządowi osłabi szansę brata w kampanii wyborczej, wysunął Kazimierza Marcinkiewicza na premiera. Zaryzykował ostry spór we własnej partii i spotkał się z propagandową kontrą PO, dezawuującą kandydata do premierostwa, oraz z niebywałym żądaniem, by negocjacje koalicyjne toczyły się w obliczu kamer. Skutkiem stał się nieznany nigdzie indziej spektakl czwartkowy - pierwszy w dziejach rządowy „Big Brother". Po oczywistym ośmieszeniu takiego sposobu formowania gabinetu przyszło otrzeźwienie. I zapewne obie strony koalicyjnego sporu będą teraz czekały na wyniki wyborów prezydenckich. Wyborów, które zdaniem socjologów (bo nie sondaży) nie mają wyraźnego faworyta.

Jedną z przyczyn niemądrych harców naszych polityków jest fakt, że Lech Kaczyński i Donald Tusk nie mają postkomunistycznego ani populistycznego rywala. Jest i będzie to spór w rodzinie. Z pozoru mało ważny. W końcu władza prezydenta jest bardzo niewielka, a rozepchnięcie się w ciasnym gorsecie przez Aleksandra Kwaśniewskiego stworzyło wprawdzie sporo precedensów, które jednak nie muszą być kontynuowane pod rządami Kaczyńskiego lub Tuska. Śmiech pusty budzi zwłaszcza wywodzenie przez dziennikarzy, że prezydent musi mieć jakieś niezwykłe doświadczenie dyplomatyczne, bo przecież kieruje polityką zagraniczną Polski. Skądinąd, zwłaszcza Donald Tusk dał się w tę pułapkę wpuścić, mówiąc w jednej ze swoich wypowiedzi o „resortach prezydenckich", które powinny być zarządzane przez bliskich mu ludzi. Rzeczywistość zaś jest taka, że za politykę zagraniczną państwa wyłączną odpowiedzialność ponosi premier i Rada Ministrów, co wprost stwierdza Konstytucja RP. W zasadzie prezydent powinien uzyskiwać zgodę rządu na każde spotkanie z zagranicznymi partnerami. Fakt, że w wyniku koalicyjnych wojen AWS i Unii Wolności Aleksander Kwaśniewski wywalczył sobie samodzielną pozycję w polityce zagranicznej, przyniósł więcej szkód niż korzyści.

Fałszywa alternatywa

Skoro jednak o konstytucji mowa, to trzeba pamiętać, że zarówno PO, jak i PiS szły do władzy z programem zmiany ustawy zasadniczej. Tyle że pomysły te są rozbieżne. PO chce ustroju kanclerskiego ze słabym prezydentem, a PiS odwrotnie. Na pewno jednak „coś" z prezydenturą należy zrobić, gdyż Polska jest jedynym (obok Finlandii) krajem Europy, gdzie wyposażony w bardzo słabe uprawnienia prezydent dysponuje jednocześnie bardzo silnym mandatem społecznym. W sporze z parlamentem czy rządem może powoływać się na to, że poparło go o wiele więcej obywateli niż rządzące partie, o pojedynczych posłach nie wspominając. Warto może zapytać kandydatów do najwyższego urzędu w państwie o to, jak sobie z tym problemem poradzą. W zasadzie możliwe są dwa wyjścia: albo wyposażenie prezydenta w realne instrumenty władzy, albo też rezygnacja z powszechnych wyborów prezydenckich. Istniejący system tworzy i tworzyć będzie nierozwiązywalne konflikty w trójkącie prezydent-rząd-parlament.

Wybory prezydenckie wyłonić więc mają człowieka, który zainicjuje reformę III RP kończącą z fikcją kontynuacji PRL-u. Człowieka, który zaproponuje i potrafi przeprowadzić reformę konstytucyjną, wreszcie człowieka, który będzie spełniał podstawowe funkcje prezydenta w ustroju demokratycznym, czyli będzie prawdziwym pierwszym obywatelem - wzorem postawy obywatelskiej, zachowań społecznych, życia rodzinnego. To bodaj najtrudniejsze zadanie prezydenta, przez obu poprzednich przywódców wypełniane nader marnie.

Wybory prezydenckie w naszym systemie politycznym są niezwykle ważne. Nie jako wybór władzy, a jako decyzja społeczna dotycząca tego, jacy chcą być sami Polacy. Prezydent to nasze narodowe lustro. A każdy, kto urządzał mieszkanie wie, jak ważny to sprzęt domowy.

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama