Długa historia nienawiści [N]

Rozmowa o mechanizmach przemysłu nienawiści oraz o jego twórcach i ofiarach

WIESŁAWA LEWANDOWSKA: — Kiedy Pan po raz pierwszy usłyszał o sobie, że jest „oszołomem”?

JAROSŁAW KACZYŃSKI: — Od dawna ironizowano, że tworzymy z Leszkiem dwuosobową partię. Poważniejsze uszczypliwości, jeszcze w ramach wspólnego środowiska, zaczęły się, gdy obaj z bratem — który wtedy był pierwszym zastępcą Lecha Wałęsy — dostaliśmy zlecenie, by zorganizować powołanie pierwszego rządu w wolnej Polsce. Wtedy właśnie często słyszałem różne niemiłe rzeczy, środowisko dawało do zrozumienia, że powinniśmy być wreszcie po właściwej stronie...

— Środowisko, czyli kto?

— To było szeroko rozumiane środowisko „Gazety Wyborczej”. Doskonale pamiętam tamtą wściekłość i zaciętość... Muszę uczciwie powiedzieć, że jedynym człowiekiem wolnym od tego rodzaju politycznej i osobistej zawiści był Jacek Kuroń, który mówił mi półżartem: Ja już przeszedłem do historii, to nie przeżywam tak boleśnie tego twojego „wywyższenia”, ale pamiętaj, że dla innych to może być nie do zniesienia.

— I było?

— I było coraz ostrzej. Naprawdę ostro zaczęło się, kiedy zostałem redaktorem naczelnym „Tygodnika Solidarność”. Właśnie wtedy nazywano mnie oszołomem i karierowiczem, a „Tygodnik” był odsądzany od czci i wiary. Przekonywano, że jest okropny, kompromitujący, że nie należy go brać do ręki. A chodziło po prostu o to, że panowie z lewicy laickiej chcieli mieć wszystko na wyłączność, nawet „Solidarność”. To wtedy padł z ich strony pomysł przeniesienia biura „Solidarności” do Warszawy, zablokowany przez mojego brata, co rzecz jasna wywołało ogromną złość środowiska. Piekielna wprost nienawiść pojawiła się, gdy zdecydowaliśmy się na utworzenie Porozumienia Centrum. Media od samego rana ziały jadem, niemal odmawiając PC prawa do istnienia.

— Wtedy mówiło się, że jesteście partią oszołomów, zagrażającą spokojowi i przyszłości „tego kraju”. Nie byliście?

— Wręcz przeciwnie. Chcieliśmy zastopować rozpoczęte już opanowywanie polskich spraw przez jedno jedynie słuszne środowisko. Wtedy mianowicie realizowano pomysł, aby nad całokształtem polskich spraw zapanowały Komitety Obywatelskie, co w istocie znaczyło, że najważniejsze sprawy kraju będą się decydowały w kilku warszawskich mieszkaniach... Myśmy ten błogostan rzeczywiście rozbijali i z tego tylko punktu widzenia można było nas uznać za siłę destrukcyjną.

— I to wtedy stał się Pan uosobieniem wszelkiego zła politycznego?

— Chyba tak, choć najbardziej odczułem to, kiedy poruszyliśmy sprawę korupcji w Polsce. Gdy zorganizowaliśmy pierwszą konferencję antykorupcyjną w 1991 r., to zaczęło się oskarżanie nas o korupcję właśnie! Wtedy to usłyszałem, że jestem człowiekiem, który dorobił się wielkiego majątku na polityce. A tymczasem mieszkałem sobie skromnie w pokoju przy rodzicach — bo nigdy się nie dorobiłem własnego mieszkania — gdzie było bardzo biednie, bo rodzice od dawna byli na emeryturze, a ja przez długi czas byłem bez dochodów...

— Co najbardziej głupiego i absurdalnego udało się Panu usłyszeć na swój temat?

— Jeden z moich kolegów od taksówkarza usłyszał, że jestem szefem wszystkich gangów w Warszawie, a pewna była pracownica KC, powołując się na bliską znajomość ze mną, mówiła, że na pewno wie, iż jestem właścicielem fabryki cukierków. Tego typu wieści roznosiły się szeroko po Polsce, w każdym z województw jakoby byłem właścicielem jakichś dóbr... W Piotrkowie usłyszałem: Co pan tu mydli nam oczy jakąś demokracją, przecież pan swojego brata kierowcę zrobił szefem NIK-u i ma pan inwestycje na 800 mln dolarów... Najgorsze, że ludzie wierzyli w te bzdury.

(...) Organizowaliśmy wiece, zbieraliśmy podpisy, przygotowywaliśmy projekty ustaw, ale to wszystko niewiele dawało, jeśli nie liczyć zmasowanej krytyki i nieprzychylności mediów. Dopiero gdy Lech Kaczyński został ministrem sprawiedliwości, te nasze słowa i projekty zaczął zmieniać w czyn, co zostało dobrze przyjęte przez społeczeństwo.

— Wtedy nastały lepsze czasy i krytyka medialna zelżała?

— W żadnym razie! Ja zachowałem swój status polityka skrajnie niepopularnego, za to brat zyskał popularność i szybko zaczął pod tym względem doganiać Kwaśniewskiego. Ale ta rosnąca popularność jednego z Kaczyńskich zaowocowała, niestety, bardzo brutalnym atakiem w mediach. Telewizja publiczna wyemitowała film pt. „Dramat w trzech aktach”, który z nas robił współodpowiedzialnych za aferę FOZZ-u... Kłamstwo wyssane z palca! W tym czasie w kabarecie Olgi Lipińskiej śpiewano: „Hej, jadą z forsą wozy,/Hej, a na nich kaczory,/Hej, jadą po raz drugi,/Hej, znów się forsa zgubi”.

— Nie staraliście się bronić dobrego imienia przed sądem?

— Staraliśmy się, tyle że to się nie udawało. Bywało tak, że sądy nie podejmowały naszych spraw. Wytoczyłem proces Urbanowi, który się nigdy nie odbył... Wytoczyłem Andrzejowi Drzycimskiemu (który powiedział, że to ja pomogłem uciec Bagsikowi i Gąsiorowskiemu) — w pierwszej instancji przegrałem z uzasadnieniem, że rzecznik prasowy prezydenta mógł sobie pozwolić na taką luźną wypowiedź, natomiast sąd drugiej instancji przez pięć lat — a więc do przedawnienia — nie miał czasu zająć się tą sprawą... Proces o moją rzekomą lojalkę toczył się przez długie lata i gdyby nie to, że komuniści sami się przyznali do fałszerstwa, to prawdopodobnie bym go nie wygrał... Na sprawiedliwość sądów nigdy nie mogliśmy liczyć.

Całość wywiadu można przeczytać w bieżącym numerze „Niedzieli”

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama