Niezrozumiane protesty

O zagrożeniu bezpieczeństwa żywnościowego i spisywaniu polskiego rolnictwa na „unijne straty” - rozmowa z dr Barbarą Fedyszak-Radziejowską

Niezrozumiane protesty

WIESŁAWA LEWANDOWSKA: — Protestujący w Warszawie rolnicy nie zyskali zrozumienia, gdy starali się przekonać rząd i nas wszystkich, że źle się dzieje na polskiej wsi. Spotykali się raczej z zazdrością, gdyż dość powszechnie uważa się, że to przede wszystkim oni najwięcej zyskali na wstąpieniu Polski do UE. Czy zatem naprawdę nie przesadzają dziś w swych narzekaniach?

DR BARBARA FEDYSZAK-RADZIEJOWSKA: — Rolnicy próbują dotrzeć do polityków i opinii publicznej ze swoimi realnymi problemami. Po ponad 10 latach naszej obecności w UE widać korzystne zmiany na polskiej wsi, dostrzegają je także rolnicy. Jednak reakcja mediów pokazuje, jak bardzo opiniotwórcze elity III RP lekceważą te kwestie. Widać też, że politycy są niezdolni do prowadzenia korzystnej i zgodnej z polskimi interesami polityki rolnej, także w ramach polityki unijnej. Obecny rząd wydaje się całkowicie zwolniony z tego obowiązku. Stąd protesty rolników.

— Przy okazji lutowych protestów ożyły stereotypy; rolnikom wytknięto zachłanność i brak myślenia w kategoriach całego społeczeństwa.

Nic bardziej mylnego! Rzeczywiście, stereotypy kulturowe i społeczne, a także bardzo prostacki, techniczny ekonomizm skutecznie zafałszowały debatę publiczną i zdeformowały powody oraz cele protestów. Nie mam wątpliwości, że stało się tak dlatego, iż rząd — mimo że współtworzą go politycy PSL — zasłania się unijną polityką, ale nie wykorzystuje jej możliwości. Ta ekipa najwyraźniej nie zamierza rozwiązywać realnych problemów rolników. Pytanie brzmi: Czy dlatego, że nie chce? Nie potrafi? Czy może spisała rolnictwo „na unijne straty”, jak kiedyś przemysł stoczniowy?

— Minister rolnictwa chwali się, że doskonale rozwiązuje wszystkie bieżące problemy!

Minister Marek Sawicki obwieścił, że wywalczył w Unii dopłaty do przechowywania półtuszy wieprzowych (co daje możliwość uruchomienia skupu), oraz rozłożenie na trzy lata kar za przekroczenie tzw. kwot mlecznych. Ponieważ nie zauważyłam wcześniejszych zabiegów ministra w tym kierunku, to otwarcie powiem, że możliwe jest i takie wyjaśnienie, iż to europejscy politycy, zaniepokojeni biernością polskiego rządu, z własnej inicjatywy postanowili pomóc rządowi PO-PSL i zaproponowali elementarne minimum, żeby wesprzeć nie tyle polskich rolników, ile koalicję rządzącą w roku wyborczym.

— Zarzuca Pani tej ekipie brak troski i umiejętności strategicznego myślenia o polskim rolnictwie?

Tak. To nie w planach rządu, lecz w protestach rolników pojawiły się dobre merytoryczne postulaty — najlepiej uporządkowali je przedstawiciele „Solidarności” Rolników Indywidualnych — dotyczące rozwiązań systemowych. Postulaty te są czymś więcej niż tylko odpowiedzią na bieżący kryzys wywołany rosyjskim embargiem.

— Jako główną przyczynę obecnego kryzysu sami rolnicy wymieniają właśnie rosyjskie embargo.

Jednym z powodów tego, że rolnicy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i zrobić coś z kryzysową sytuacją, było odkrycie, że za zaangażowanie się Polski i Polaków w duchowe, moralne i polityczne wspieranie Ukrainy w jej próbie uniezależnienia się od Rosji płacą przede wszystkim oni sami. Rosyjskie embargo okazało się bardzo skuteczne, bo bezwzględnie egzekwowane wobec polskiego rolnictwa. A nasz rząd wydaje się bardziej solidarny z Ukrainą niż z polskimi rolnikami.

— To rozgoryczenie musiało doprowadzić aż do deklaracji sympatii wobec Rosji i krytyki polskiej polityki zagranicznej?

W tegorocznych protestach pojawił się element polityczny, przypominający wzrost popularności Samoobrony Andrzeja Leppera w okresie poprzedzającym nasz akces do UE. Dzisiaj wywodzący się z Samoobrony Sławomir Izdebski, przywódca OPZZ Rolników i Organizacji Rolniczych, zaczął od radykalnego prowadzenia protestów rolniczych, a skończył na poparciu dla proputinowskej partii, powołanej przez Mateusza Piskorskiego, również dawnego członka Samoobrony! Rosyjskie embargo mogło wywołać postawy podatne na prorosyjską propagandę, ale to, że polityka stała się elementem tych protestów, nie oznacza, że ich przyczyny przestają być ważne. Paradoksalnie — jest dokładnie odwrotnie!

— Jakie są zatem najgłębsze przyczyny obecnego kryzysu w polskim rolnictwie?

Jak zawsze w rolnictwie, jest to splot wielu niekorzystnych okoliczności — rosyjskie embargo, kary za przekroczenie tzw. kwot mlecznych, zahamowanie eksportu wieprzowiny, także z powodu choroby przenoszonej przez dziki, spadek cen skupu praktycznie wszystkich rolnych surowców — które spowodowały gwałtowny spadek opłacalności i kryzys dochodowy w rolnictwie. W najtrudniejszej sytuacji są najlepsze gospodarstwa, czyli te, które wzięły kredyty na rozwój i modernizację i dzisiaj boją się o przyszłość. A problem jest realny, bo już za rok sprzedaż ziemi rolnej w Polsce nie będzie chroniona ustawowo i znajdujący się w trudnej sytuacji rolnicy nie będą w stanie ani dokupić, ani wydzierżawić ziemi, ponieważ przegrają z obcymi firmami i bogatszymi zagranicznymi rolnikami. Powodem groźnej sytuacji w rolnictwie nie są ani nieudolność polskich rolników, ani błędy unijnej polityki, lecz brak reakcji rządu, także ministra rolnictwa, na obiektywne okoliczności i zagrożenia.

— Nie byłoby aż tak źle, gdyby polski rząd — z PSL jako rzecznikiem wsi i rolników — zechciał prowadzić sensowną politykę rolną?

Tak. Elity polityczne, z politykami PSL włącznie, uprawiają polityczne gry, a nie rozwiązują rzeczywistych problemów. Zaskakujące jest to, że PSL działa tak, jakby przejął ideologię swego koalicjanta, według którego wystarczy wolny rynek, a państwo nie powinno wtrącać się do gospodarki. Może PSL zakłada, że najbogatsi rolnicy — zwłaszcza ci powiązani z PSL — z pomocą „swoich” polityków jakoś sobie poradzą.

— A wytłumaczeniem kłopotów tych słabszych i biedniejszych jest po prostu fakt istnienia wolnego rynku?

W rolnictwie „wolny rynek” tak nie działa i dlatego wszystkie zamożne, rozwinięte państwa, nie tylko w UE, prowadzą własną politykę rolną. Także dzięki środkom z Unii polskie rolnictwo należy dziś do grona najlepszych producentów żywności w Europie; nawet sery sprzedajemy do Francji, a makarony do Włoch! Polskie rolnictwo stało się konkurentem potęg rolniczych w Europie. Ale to może się wkrótce zmienić — na skutek dziwnych działań rządu; np. otwarcie Polski na GMO z całą pewnością osłabi markę polskiej żywności, mającej opinię dobrej, zdrowej i naturalnej.

— Tymczasem prezydent podpisał właśnie ustawę otwierającą Polskę na GMO!

Warto zapytać, dlaczego PSL się na to godzi. Czy w interesie polskich rolników, czy może raczej wielkich firm handlujących genetycznie modyfikowanymi nasionami? Zwycięża niezbyt mądra wizja prostackiej modernizacji rolnictwa, rodem z PRL, a PSL chyba już nie chce (?) się temu przeciwstawiać.

— Polscy ekonomiści od dawna dużo mówią o potrzebie restrukturyzacji, zmierzającej do upodobnienia polskiego rolnictwa do modelu wielkotowarowego rolnictwa zachodniego.

Tak. Tyle że dotychczas nie odpowiedziano na najważniejsze pytanie: Czym dla naszego kraju jest i ma być rolnictwo — czy jest to tylko „sektor” gospodarki czy też ważny segment naszej społecznej, kulturowej i gospodarczej wspólnoty? Niestety, wielu zarówno polityków, jak i ekonomistów widzi wyłącznie wąsko rozumianą efektywność, maksymalizację produkcji i modernizację jako koncentrację całej produkcji w małej liczbie gospodarstw. Rolnictwo w tej wizji jest tylko jedną z gałęzi gospodarki, którą należy unowocześnić. Obecnie mamy w Polsce 1,3-1,4 mln gospodarstw pobierających bezpośrednie płatności z UE, a reformatorzy zakładają, że tych najbardziej efektywnych, produkujących na rynek, wystarczyłoby 300 tys. I taka liczba jest celem tej „rewolucji sektorowej”. Zwracam uwagę, że to prowadzi do „rewolucji politycznej”, czyli likwidacji tzw. tradycyjnego elektoratu na rzecz „młodych, wykształconych, z wielkich miast”.

— Ta rewolucja ma spełnić nasze amerykańskie marzenie — doprowadzić do dominacji gospodarstw farmerskich na wzór amerykański?

Kolejne nieporozumienie! Z analizy stanu amerykańskiego rolnictwa wynika, że w 2012 r. aż 57 proc. farm osiągnęło niskie — jak na warunki w USA — roczne dochody (do 10 tys. dolarów). Przypomina to dochody większości polskich gospodarstw w złotówkach (do 10 tys. zł rocznie). W Stanach Zjednoczonych także funkcjonują dopłaty bezpośrednie, ok. 10 tys. dolarów na farmę.

— W Polsce płatności bezpośrednie dla rolników są solą w oku reszty społeczeństwa.

To dlatego, że ludzie wciąż nie rozumieją, iż dopłacanie do rolniczych dochodów obniża ceny żywności w sklepach. Płatności bezpośrednie w krajach wysokorozwiniętych są mechanizmem obniżającym koszty produkcji (które w krajach wysokorozwiniętych nieustannie rosną), a więc są gwarancją taniej żywności, na którą konsument przeznacza coraz mniejszą część miesięcznych dochodów. Dotowanie rolnictwa jest zatem racjonalne i leży w interesie nas wszystkich, nie tylko rolników. Dzięki unijnym dopłatom i w Polsce, i w Europie mamy własną jakościowo dobrą żywność — wciąż wiemy, co jemy. Bezpieczeństwo żywnościowe jest równie ważne jak bezpieczeństwo energetyczne.

— Protesty polskich rolników nie są zatem — jak nam się czasem zdaje — wyrazem ich egoizmu i zachłanności?

Wprost przeciwnie. W postulatach „Solidarności” RI jest próba wprowadzenia do konstytucji gospodarstw rodzinnych do 300 ha jako trwałego elementu polskiego rolnictwa. To dobra propozycja, podobnie jak zapewnienie gospodarstwom tzw. sprzedaży bezpośredniej, co pomoże uchronić nas przed „fabrykami” żywności genetycznie modyfikowanej — pozornie taniej, ale niekoniecznie zdrowej. Czas zrozumieć, że płatności dla rolników — pośrednio — trafiają do nas wszystkich. Ten mechanizm zmodernizował rolnictwo unijne i wciąż dobrze działa. Tyle że musimy podnieść wysokość dopłat w Polsce, które w 2013 r. wynosiły 190 euro/ha, w Czechach — 255, w Niemczech — 345, w Belgii — 445, we Włoszech — 297.

— Dlaczego ciągle jesteśmy na szarym końcu?

Dlatego, że w trakcie negocjacji przedakcesyjnych był to przedmiot poważnego sporu i ostatecznie przyznano nam na początku 35 proc. i tak niewysokiej kwoty (z możliwością dopłacania z II filaru i gwarancją wzrostu o 5 proc. rocznie), ustalonej według ówczesnej kondycji polskiego rolnictwa, a ta nie była najlepsza. Dzisiaj nie ma uzasadnienia dla tej wysokości. Ale zmiana wymaga determinacji premiera i ministra spraw zagranicznych, a ci są z PO i tego problemu nie rozumieją.

— Jeśli kiedyś dojdzie do tego, że politycy przeforsują swe „sektorowe wizje” i dzisiejsza różnorodność form gospodarki rolnej zostanie wyparta przez wielkie „fabryki żywności”, to na dobre zniknie obraz polskiej wsi jako miejsca przyjaznego do życia...

Mimo wszystko jestem dobrej myśli. Eksperci wiedzą, że rolnictwo pełni ważne funkcje: to swoisty strażnik przyrody i krajobrazu, także amortyzator gospodarki, absorbujący bezrobocie i biedę, która na wsi nie degraduje człowieka tak jak w wielkim mieście. To kulturowa tożsamość, tradycja i styl życia. Co prawda są i tacy „eksperci”, którzy marzą o nielicznych wielkich gospodarstwach i masowej migracji mieszkańców wsi za granicę. I trudno mi uwierzyć, że za takim myśleniem nie stoi ideologia i polityka — bo gdy „zacofani” wyjadą z Polski na zawsze, elektorat stanie się bardziej liberalno-lewicowy.

— A rzeczowej, dobrej dla wszystkich Polaków polityki rolnej jak nie było, tak nie będzie?

Dzięki Bogu — mówię to najzupełniej poważnie — że weszliśmy do UE, ponieważ arogancja i pycha naszych wielkomiejskich elit oraz licznych polityków jest tak wielka, że nigdy nie bylibyśmy w stanie stworzyć autonomicznej, równie dobrej polityki rolnej. Ale wejść do Unii to podstawa, teraz trzeba się w niej racjonalnie i w zgodzie z naszymi interesami odnaleźć. Poszczególne państwa Unii to potrafią i z sukcesami negocjują najbardziej odpowiadające im rozwiązania.

* * *

Dr Barbara Fedyszak-Radziejowska  Socjolog i etnograf. Pracuje w Instytucie Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN oraz na Wydziale Administracji i Nauk Społecznych Politechniki Warszawskiej

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama