Co jeszcze kryją w zanadrzu aktywiści SLD? Czym chcą nas zaskoczyć?
Końcówka roku to ofensywa ideologiczna Sojuszu Lewicy Demokratycznej w dziedzinie moralności i obyczajów. Parlamentarzyści SLD zamierzają przeforsować dwie kontrowersyjne ustawy: o legalizacji związków homoseksualnych i o dopuszczalności aborcji na życzenie.
Termin ogłoszenia nowych pomysłów postkomunistycznej lewicy nie był przypadkowy. Zbiegł się on bowiem z trzema znaczącymi wydarzeniami na polskiej scenie politycznej.
Przede wszystkim, po raz pierwszy od 1999 roku SLD przestał być liderem w sondażach opinii publicznej, a poparcie dla niego spadło do poziomu nawet poniżej 20 procent. Notowania gabinetu Leszka Millera są katastrofalne - tak niskich ocen nie miał w oczach obywateli żaden rząd w historii III Rzeczpospolitej. Ponieważ tzw. żelazny elektorat SLD szacowany jest na 20-25 procent wyborców, może okazać się, że nawet ta najwierniejsza grupa sympatyków Sojuszu zacznie się wykruszać.
Po drugie - co ściśle wiąże się z powyższym - na lewicy powstało nowe ugrupowanie: Zieloni 2003. Wbrew nazwie, jego głównym obszarem nie jest kwestia ochrony środowiska naturalnego, lecz postulat daleko idących zmian w sferze moralności i obyczajów. Swoimi sztandarowymi projektami Zieloni uczynili głównie sprawę legalizacji aborcji i związków jednopłciowych. W nowej partii zabrakło miejsca dla jednego z jej twórców - byłego senatora Unii Wolności Janusza Okrzesika. Okazało się, że jest zbyt katolicki, jak na tego typu ugrupowanie - ekologia to dla niego ważniejsza kwestia niż aborcja, której usankcjonowania nie popiera.
Złośliwi mówią, że tak jak Unia Wolności była partią "Gazety Wyborczej", tak Zieloni 2003 są partią "Wysokich obcasów" (dodatku kobiecego do "Wyborczej") - wśród inicjatorek nowej formacji znalazły się bowiem felietonistki tego pisma, znane ze swych antyklerykalnych i feministycznych przekonań, np. Kinga Dunin, Agnieszka Graff czy Kazimiera Szczuka.
Powstanie nowego tworu politycznego wywołało pewien niepokój w obozie postkomunistów. Siłą SLD jest bowiem pozycja monopolisty na lewicy. Wszelkie formacje, jakie pojawiły się po tej stronie sceny politycznej, zostały przez Sojusz albo zmarginalizowane, albo zwasalizowane. Teraz Zieloni rzucają wyzwanie temu monopolowi SLD. Odwołują się przy tym do lewackiej i antyklerykalnej części elektoratu Sojuszu, która rozczarowana jest zbyt ugodową polityką ekipy Leszka Millera wobec Kościoła katolickiego. Na przykład w środowisku pisma "Bez dogmatu" można usłyszeć wręcz opinie, że SLD jest partią klerykalną, wzmacniającą wpływy kleru w Polsce.
Zdaniem socjologów, tak radykalnie nastawiony elektorat nie jest zbyt liczny, ale dla Sojuszu z jego niskimi notowaniami nawet odpływ 5-7 procent wyborców może okazać się bardzo niebezpieczny. Identyfikacja ideowa nie jest bowiem równoznaczna z identyfikacją partyjną. Dlatego, według niektórych komentatorów, SLD postanowił ratować najtwardsze jądro swego elektoratu (czyli 10 procent tych, którzy głosowali na SdRP w latach 1990-1991).
Kolejna zbieżność wydarzeń to fakt, że sygnał do nowej ofensywy ideologicznej zbiegł się z ogłoszeniem planu cięć budżetowych przez wicepremiera Jerzego Hausnera. Ponieważ jest to program dość niepopularny w społeczeństwie, a zwłaszcza wśród wyborców o przekonaniach lewicowych, działacze SLD postanowili odwrócić od niego uwagę, koncentrując się na wywołaniu ograniczonej wojny ideologicznej. Potwierdził to przewodniczący Sojuszu w Opolu Andrzej Namysło, który powiedział, że jego partyjnym kolegom łatwiej będzie zaakceptować cięcia socjalne, gdy SLD zacznie w końcu realizować swoje przedwyborcze obietnice w sferze moralnej i obyczajowej.
Siłą rzeczy podjęcie tak kontrowersyjnych tematów musi doprowadzić do konfliktów z Kościołem. Do tej pory Sojusz wyciszał tego typu inicjatywy, ponieważ potrzebna mu była życzliwość hierarchii katolickiej w sprawie akcesji do Unii Europejskiej. Po referendum unijnym argument ten stracił na ostrości. Teraz za nową ofensywą ideologiczną SLD opowiedzieli się tacy liderzy partii, jak m.in. Józef Oleksy, Jerzy Jaskiernia czy Marek Dyduch. Jak stwierdził w jednym z wywiadów socjolog Tomasz Żukowski: "To znak, że ludzie Sojuszu walczą z groźbą marginalizacji, walczą o przetrwanie". O głosy przeciwników (np. o przychylność Kościoła) walczy się bowiem wtedy, kiedy poszerza się swoje wpływy, zaś o poparcie najwierniejszych sympatyków zabiega się wówczas, gdy wpływy gwałtownie się kurczą.
Może się jednak okazać, że nie wszyscy zideologizowani wyborcy lewicy po raz kolejny opowiedzą się za SLD. Jeden z liderów Zielonych Jacek Adler, sam zdeklarowany homoseksualista, uważa, że postkomunistyczny projekt legalizacji związków jednopłciowych to taktyczna zagrywka ze strony Sojuszu, którego tak naprawdę problemy gejów nie obchodzą. Adler, stosując homoseksualną metaforę, twierdzi, że SLD czuje na swoich plecach oddech Zielonych. Ma jednak nadzieję, że tym razem środowisko gejowskie opowie się za nową partią.
W szczerość kierownictwa Sojuszu nie wierzą też radykalne feministki. Boją się one, że złożony w grudniu do laski marszałkowskiej projekt ustawy, zezwalającej na dokonywanie aborcji na życzenie do 12. tygodnia ciąży, utknie na długie miesiące w parlamentarnych komisjach. Projekt nie ma bowiem błogosławieństwa rządu Leszka Millera, a w determinację marszałka Sejmu Marka Borowskiego feministki nie wierzą.
Bardzo prawdopodobne wydaje się bowiem takie prowadzenie polityki przez kierownictwo Sojuszu, aby nie zniechęcić do końca lewackich radykałów, a zarazem nie zadrażnić zbytnio stosunków z Kościołem. Od czasu do czasu będzie się więc - na zasadzie wentyla bezpieczeństwa - dopuszczać do jakichś oddolnych inicjatyw, a zarazem zabraknie zdeterminowania liderów, by postawić sprawy na ostrzu noża.
Świadczyć może o tym przebieg Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu, która zebrała się w połowie listopada. Minister spraw wewnętrznych Krzysztof Janik powiedział wówczas: - W kwestii ochrony życia istnieje porozumienie, którego naruszenie nie jest dziś zasadne.
W sprawie legalizacji związków homoseksualnych szef MSW stwierdził zaś: - Istnieje realny problem. Polska jest krajem demokratycznym, każdy w debacie na ten temat ma prawo zabrać głos i to prawo trzeba szanować. Co z tej debaty wyniknie, zobaczymy.
W głosie ministra Janika nie dało się wyczuć, że ma zamiar umierać za sprawy, o których mówił.
O tym, że SLD nie zmierza do wywołania otwartej wojny religijnej z Kościołem, świadczy też postawa polskich negocjatorów podczas debaty nad projektem konstytucji europejskiej. Niegdysiejsi wyznawcy materializmu dialektycznego i absolwenci kursów marksizmu-leninizmu z wielką determinacją bronią dziś zapisu o chrześcijańskich korzeniach naszego kontynentu przeciwko takim katolikom, jak np. Jacques Chirac czy Valery Giscard d'Estaign, którzy chcą wyrzucić jakiekolwiek wzmianki o chrześcijaństwie z preambuły konstytucji. To z kolei wywołuje wściekłość polskich antyklerykałów.
Tymczasem większość społeczeństwa wydaje się nie interesować ideologicznymi pomysłami lewicowych działaczy. Ludzi obchodzi przede wszystkim sytuacja ekonomiczna, przygnębia bezrobocie, denerwuje korupcja i kolejne afery z udziałem elit władzy. To właśnie z tej perspektywy będą oni oceniać rządy SLD. A w tej dziedzinie Sojusz nie ma się za bardzo czym pochwalić.
opr. mg/mg