Czy znikniemy z mapy świata?

Nad Polskę nadciąga demograficzne tsunami - uderzy w nas w okolicach roku 2020

 

Nad Polskę nadciąga demograficzne tsunami. Uderzy w nas w okolicach 2020 r., kiedy pokolenie powojennego wyżu odejdzie na emerytury. To jednak jeszcze nie koniec przerażających prognoz. Jeśli Polaków będzie nadal ubywać, za 150 lat grozi nam całkowita eksterminacja narodu.

Kiedyś mieliśmy w Polsce duży przyrost naturalny. Później nastał czas transformacji ustrojowej i liczba ludności się ustabilizowała. Ostatnie lata to już jest tylko równia pochyła — dzieci rodzi się coraz mniej. Po ok. 2030 r. czeka nas nowy ustrój — gerontokracja, kiedy to seniorzy przejmą władzę. Żeby nas nie ubywało, potrzeba ponad dwoje dzieci na rodzinę. W tej chwili ten współczynnik wynosi niewiele ponad 1,3. I tak, w 2011 r. było nas 38,5 mln, ale według prognoz demograficznych ONZ w 2060 r. ma być już tylko ok. 33,5 mln. Jeśli nic się nie poprawi, to kolejne liczby są już przerażające. W 2100 r. w wariancie pesymistycznym Polska może liczyć tylko 16 mln ludzi. Nietrudno sobie wyobrazić, że olbrzymie koszty, które pojawią się z tego tytułu dla gospodarki, będą nie do udźwignięcia.

Nie dajmy się ugotować jak żaba

Zdaniem prof. Krzysztofa Rybińskiego, rektora warszawskiej Akademii Vistula, uważanego za jednego z nielicznych ekonomistów, mówiących ludziom prosto w oczy, co myśli, polska demografia przypomina żabę pływającą w garnku, który stoi na zapalonym gazie. Woda robi się w nim coraz bardziej gorąca, ale na tyle powoli, że żaba nie odczuwa tego jako problemu i nie wyskakuje z garnka. W efekcie za jakiś czas po prostu się ugotuje. — Podobnie jest z niekorzystnymi zmianami zachodzącymi z roku na rok w polskiej demografii. Są one wprawdzie bardzo małe, ale moim zdaniem w ciągu 30−40 lat doprowadzą do katastrofy. Dramatem jest to, że nie postrzega się ich jako kryzysu, ale traktuje jak trend czy ewolucję. A potrzebna jest nam świadomość, że jeśli nie chcemy zniknąć z mapy świata, to musimy niezwłocznie podjąć konkretne działania. Teraz, a nie za 10 lat, kiedy kryzys będzie odczuwany już w każdej dziedzinie życia. Trzeba powiedzieć to wyraźnie: strategicznie ważne dla Polski jest to, żeby rodziło się więcej dzieci i potrzebna jest nam w tym obszarze polityka antykryzysowa. Być może jest to ważniejsze niż sprawa gazu łupkowego — tłumaczy prof. Rybiński, autor felietonów publikowanych w „Rzeczpospolitej” i „Dzienniku Gazecie Prawnej”.

„Korpomyszy” w porannych korkach

Jednym z podstawowych czynników wpływających na zmniejszanie się liczby urodzeń jest oczywiście kiepska sytuacja ekonomiczna Polaków. Wielu rodziców uważa, że stać ich tylko na jedno dziecko, deklarując równocześnie, że chcieliby mieć przynajmniej dwoje. Bariera dochodowa sprawia więc, że swoich planów posiadania liczniejszej rodziny po prostu nie realizują. Jak zauważa Teresa Kapela, wiceprezes Związku Dużych Rodzin „Trzy Plus”, w ramach transformacji ustrojowej państwo zrezygnowało z przekazywania rodzinie transferów finansowych na rzecz udzielania ich jedynie w ramach pomocy społecznej. − To unikalna w Europie sytuacja, kiedy w kierunku rodziny idą najmniejsze środki finansowe. W Polsce próg świadczeń rodzinnych jest najniższy na całym Starym Kontynencie. Podobny występuje jedynie w Czechach, przy czym w tym kraju płatne są urlopy wychowawcze, również dla studentek. Następny co do wysokości próg świadczeń rodzinnych, już dwa razy wyższy od naszego, ma Hiszpania. Warto też zauważyć, że prowadzące podobną do polskiej politykę rodzinną Włochy, mają próg 10-krotnie wyższy − wyjaśnia.

Bez wątpienia wpływ na to, że rodzi się coraz mniej dzieci, ma także potężna, wszechobecna i antyrodzinna kampania medialna. − Przekonuje się w niej społeczeństwo, że dzieci, owszem, można mieć, ale po godzinach pracy. Że tylko praca zawodowa daje nam prawo do istnienia, a praca w domu pozbawiona jest wartości. Sprowadza się ją zresztą do terminu „siedzenie w domu” — ubolewa Teresa Kapela.

Zresztą trudno nie zauważyć zmian, które nastąpiły w ostatnich latach w modelu życia preferowanym szczególnie przez mieszkanki dużych miast. Prof. Krzysztof Rybiński obrazowo nazywa ten proces ewolucją od kobiety pracującej do „korpomyszy”. Ta pierwsza nie bała się żadnej pracy i kilkoro swoich dzieci rano wysyłała do najbliższej szkoły i przedszkola. Tymczasem współczesnym kobietom zatrudnionym w różnych korporacjach rano starcza jedynie czasu na zawiezienie jednego dziecka do elitarnej szkoły na drugi koniec miasta.

Nie zmieniajmy świata w koszmar

Niezwykle istotną barierą sprawiającą, że polska rodzina nie ma więcej dzieci, jest — zdaniem kard. Kazimierza Nycza — bariera naszej mentalności. W tym miejscu warto przywołać słowa bł. Jana Pawła II, który mówiąc o rodzinie w Kielcach w 1991 r., przestrzegał, że świat zmieniłby się w koszmar, gdyby małżonkowie widzieli w dziecku niepotrzebny, a kosztowny dodatek życiowy. − Kiedy spotykam się ze wspólnotami neokatechumenalnymi, których w Warszawie jest 350, widzę, że każda zaangażowana w nie rodzina ma co najmniej czwórkę, a nawet siódemkę czy ósemkę dzieci. To pokazuje, że ludzie ci mają odpowiednio poustawianą hierarchię wartości wynikającą z ich przekonań religijnych — zauważa kard. Nycz. Jednocześnie hierarcha dopowiada, że nie można oczekiwać, iż nastąpią zmiany w świadomości Polaków bez zabezpieczenia rodzinom, szczególnie tym wielodzietnym, odpowiedniego komfortu do wychowywania dzieci. − Oprócz działań wpływających na najgłębszą motywację aksjologiczną i duchową potrzebne jest nieustanne ich wspieranie polityką rodzinną — podkreśla metropolita warszawski.

Potrzebne jest trzęsienie ziemi

Nie tylko ekonomiści wiedzą, że poprawa polityki rodzinnej wiąże się z podjęciem trudnych decyzji finansowych. − W czasie 4-letniej kadencji polityk może zignorować fakt, że mamy kryzys demograficzny, chociaż oczywiście odpowiedzialny polityk nie powinien tego robić. Niestety moim zdaniem w Polsce większość polityków kieruje się wyłącznie szansą ponownego wyboru, nie interesując się zbytnio polityką prorodzinną i nie starając się zatrzymać spadku liczby urodzin — stwierdza prof. Krzysztof Rybiński. Jak zauważa, obecne propozycje rządu, takie jak dłuższe urlopy macierzyńskie czy wychowawcze, idą w dobrym kierunku, ale to jedynie kropla w morzu potrzeb. — One mogą trochę zmienić sytuację, ale nie zmienią tendencji. Jeżeli naprawdę poważnie myślimy o tym, żeby Polska się nie wyludniała, to niezbędne jest trzęsienie ziemi w całej polityce rodzinnej i określenie przez rządzących, co jest strategicznie ważne dla Polski — tłumaczy ekonomista, dodając, że potrzebny jest wręcz kryzys, w czasie którego państwo zacznie rewidować swoją politykę. — Dobrym przykładem na to są chociażby Grecja czy Hiszpania. Przeprowadzane są tam teraz reformy niemożliwe do wprowadzenia do tej pory przez dekady − zaznacza.

Inaczej zaczniemy wymierać...

Trzeba mieć jednak świadomość, że działania z obszaru polityki społecznej i gospodarczej, które mogłyby poprawić dzietność, czyli zmienić decyzję rodzin, żeby mieć nie jedno, a dwoje, troje czy nawet więcej dzieci, są bardzo drogie. Mowa tu nie tylko o różnych ulgach i dopłatach, ale też o budowie odpowiedniej infrastruktury wspomagającej wychowywanie dzieci, takiej jak żłobki czy przedszkola. − Niestety dzisiaj Polska jest w trudnej sytuacji finansowej: spowalnia się wzrost gospodarczy, spadają wpływy podatkowe. Społeczeństwo powinno więc dokonać świadomego wyboru: niektóre wydatki dramatycznie ograniczamy, aby wydatki na politykę prorodzinną mogły wzrosnąć. Inaczej Polska zacznie wymierać — ostrzega prof. Rybiński. W Polsce, jego zdaniem, wygenerowanie pieniędzy na politykę prorodzinną wymagałoby cięć pewnych grup wydatków o 30 proc. − Którzy z polityków odważą się obniżyć na przykład preferencje profesorom czy mundurowym lub odebrać dofinansowania do różnych dziedzin życia, chociażby do kultury i dać te pieniądze na rodziny? Mam świadomość, że żaden z nich tego nie uczyni — przyznaje.

Zdaniem ekonomisty w naszym kraju dla polepszenia sytuacji demograficznej powinny zacząć funkcjonować ulgi podatkowe lub wręcz dofinansowania do kolejnych dzieci, tzn. posiadanie drugiego i kolejnych dzieci wiązałoby się z tym, że rodzina w ogóle nie płaciłaby podatku dochodowego albo otrzymywała dofinansowanie. — Moim zdaniem tylko takie kroki mają szansę wpłynąć na to, że rodzice zdecydują się mieć więcej dzieci. To oczywiste, że decyzje te znacząco obniżyłyby wpływy z podatku PIT i powiększyły wielkość dziury budżetowej oraz tempo narastania długu publicznego. Dlatego moim zdaniem nie podejmie ich ani ten, ani kolejny rząd, bojąc się destabilizacji finansowej państwa — stwierdza prof. Rybiński.

Może jednak żaba zmobilizowana?

Niewątpliwie podejmowanie takich decyzji w ogniu sporu politycznego nie będzie łatwe. Tym bardziej że jak zauważa Mieczysław Augustyn, przewodniczący senackiej Komisji Rodziny i Polityki Społecznej, problemy rodzin wykorzystywane są w grze politycznej. — Sprawy te powinny być rozstrzygane ponad podziałami, tym bardziej że wymagają podejmowania trudnych decyzji związanych z alokacją dużych pieniędzy — zauważa senator. Jednocześnie zapewnia, że wygenerowane zostały pierwsze miliardy złotych, które w 2013 r. zostaną przekierowane na pomoc rodzinom.

Czyżby pojawiła się nadzieja na scenariusz, który podpowiada inna historia o żabie? Otóż, wpadła ona do wysokiego garnka pełnego mleka i nie mogła się z niego wydostać. Zginęłaby niechybnie, ale wystraszona zaczęła tak szybko przebierać nogami, że ubiła mleko na masło, odbiła się od niego i wyskoczyła. Pozostaje więc tylko poważnie zastanowić się, jak na stałe przejść w naszym kraju z modelu gotowanej żaby, której wszystko jedno, do modelu żaby zmobilizowanej, ubijającej mleko na masło.

W artykule wykorzystano m.in. wypowiedzi z konferencji „Bariery ograniczające dzietność w Polsce”, która odbyła się 5 grudnia 2012 r. w Senacie RP.


 

Budujmy pozytywny klimat!

Ks. dr Przemysław Drąg, dyrektor Krajowego Ośrodka Duszpasterstwa Rodzin przy Episkopacie Polski

− Trzeba podkreślić, że Kościół zawsze walczył o życie małżeńskie i rodzinę. Czyni to szczególnie od lat 80. minionego wieku, kiedy to po synodzie biskupów bł. Jan Paweł II opublikował adhortację Familiaris consortio (o zadaniach rodziny chrześcijańskiej we współczesnym świecie — przyp. red.). Pracę z rodzinami podejmujemy już w okresie narzeczeństwa, starając się, aby młody człowiek wkraczający na drogę wspólnego życia miał właściwą wizję swojego małżeństwa, macierzyństwa i ojcostwa. To przede wszystkim parafie stają się miejscem budowania przyjaznego środowiska dla rodziny, nie tylko poprzez udzielanie jej doraźnej pomocy, ale szczególnie poprzez budowanie pozytywnego klimatu wokół niej. Oczywiście chcielibyśmy działać jeszcze lepiej i docierać do jeszcze większej liczby młodych ludzi i rodzin.

Warto też przypomnieć, że biskupi zwracali uwagę na coraz mniejszą liczbę rodzących się w naszym kraju dzieci już w latach 80. i 90. Rodzina wielodzietna nigdy zresztą nie była w Kościele szykanowana, ale zawsze pokazywana jako piękny wzorzec otwarcia się na miłość. Uważam, że tym bardziej w obecnej sytuacji należy właśnie na tym skoncentrować wysiłki wszystkich diecezji, kapłanów, świeckich i ruchów kościelnych.

Dobre, niedrogie rozwiązanie

Dr Agnieszka Chłoń-Domińczak, specjalista z zakresu systemów emerytalnych ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie

 

− Moim zdaniem państwo powinno w systemie emerytalnym w większym stopniu uwzględniać fakt, że rodzice, którzy opiekują się małymi dziećmi w domu, decydują się na przerwę w aktywności zawodowej. Obecnie okres tej opieki wiąże się nie tylko z ubytkiem dochodów w trakcie jej trwania, ale także w konsekwencji z ubytkiem dochodów na emeryturze. Mówiąc wprost, chodzi więc o to, żeby państwo płaciło składki za okres opieki wszystkich rodziców, którzy przerywają swoją pracę po to, żeby zajmować się dziećmi. I, co warto podkreślić, jest to możliwe w obecnej sytuacji gospodarczej. To rozwiązanie najmniej kosztowne. Dzisiaj bowiem państwo i tak dokłada bardzo dużo pieniędzy do ubezpieczeń społecznych w postaci dotacji uzupełniającej, tymczasem można te pieniądze zamienić na dotację celową właśnie na składki płacone za rodziców wychowujących dzieci. Czyli państwo to niewiele kosztuje, a dzięki temu rodzice już na emeryturze będą mieli lepsze zabezpieczenie.

Czego nam jeszcze brakuje?

Irena Wóycicka, podsekretarz stanu ds. społecznych w Kancelarii Prezydenta RP

 

− Polityka rodzinna to nie jest tylko kwestia zahamowania negatywnych procesów demograficznych. Szukając rozwiązań w tym obszarze, trzeba również zwracać uwagę na to, jakie daje ona rodzicom szanse na realizację ich rodzicielskich aspiracji. Nie można też tworzyć wrażenia, że polityka rodzinna rozwiąże wszystkie problemy, a zwłaszcza, że państwo weźmie odpowiedzialność za to, ile rodzi się dzieci. To bowiem najbardziej osobiste decyzje ludzi. Polityka rodzinna może je jedynie wspierać i ułatwiać ich podejmowanie.

Podczas debat przeprowadzonych w ostatnim czasie w Kancelarii Prezydenta, wyłoniła się odpowiedź na pytanie, dlaczego w Polsce nie dorobiliśmy się jeszcze polityki prorodzinnej? Po pierwsze rozwiązania, które mamy, są niestabilne, pojawiają się i znikają. Tymczasem rodziny muszą mieć poczucie, że wsparcie państwa ma charakter stabilny. Poza tym polityka społeczna musi dawać rodzicom możliwość wyboru. To oni powinni mieć możliwość decydowania, w jaki sposób chcą się opiekować swoimi dziećmi, kto z nich idzie do pracy, a kto zostaje w domu i jak długo. Czyli rozwiązania te muszą być elastyczne i dostosowane do potrzeb różnych rodzin.

 

 

Szampański nastrój pryska...

− Zawsze na początku nowego roku staramy się patrzeć w najbliższą przyszłość z optymizmem. Przy odgłosach strzelających korków od szampana, życzymy sobie, aby kolejny rok był lepszy od poprzedniego. I to mimo świadomości zapowiadanych zazwyczaj od stycznia podwyżek. Kiedy jednak spojrzeć dalej i w nieco szerszej perspektywie, tak jak zainspirował mnie do tego prof. Krzysztof Rybiński, szampański nastrój pryska, a przyszłość zaczyna jawić się w ciemniejszych barwach. Owszem, można przyjąć postawę: oby do kolejnego roku i... jakoś to będzie. Jednak człowiekowi myślącemu, a do takiego wszak gatunku należymy, trudno przejść do porządku dziennego nad zapowiadanym demograficznym tsunami, które może dosłownie zmieść nasz naród z powierzchni ziemi. Starsi powiedzą, że tak odległe daty już ich nie dotyczą, ale mnie bardzo obchodzi to, w jakim świecie będą żyły moje dzieci. Zresztą lata szybko lecą i dosłownie za chwilę okaże się, że katastrofa jest tuż-tuż...

Tym bardziej smuci więc, że rządzący nami ludzie nie myślą (a przynajmniej nie w tych kategoriach), w efekcie czego, w naszym kraju − używając terminów ekonomicznych − nie inwestuje się w kapitał ludzki. To przykre, że lekceważą oni oczywiste fakty, iż więcej Polaków w Polsce, to chociażby (patrząc już wyłącznie przez pryzmat ekonomii) więcej podatników i większe wpływy do budżetu. A może niektórzy z nich robią to celowo?

Tak czy inaczej, obawiam się, że w najbliższej przyszłości nie doczekamy się żadnych sensownych rozwiązań prorodzinnych. Natomiast kiedy mimo to jakieś polskie małżeństwo uprze się jednak, żeby mieć dzieci, wyjedzie rodzić je za granicę. Choćby do Irlandii. Tam państwo doceni, także w wymiarze finansowym, ich wysiłki na rzecz rozwoju populacji.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama