Rok po samozwańczym powstaniu Państwa Islamskiego nadal więcej jest pytań niż odpowiedzi. Ani kraje arabskie, ani zachodnie nie wiedzą, co z tym narastającym problemem zrobić
Rok po samozwańczym powstaniu Państwa Islamskiego nadal więcej jest pytań niż odpowiedzi. Ani kraje arabskie, ani zachodnie nie wiedzą, co z tym narastającym problemem zrobić.
Gdy po 2003 r. amerykańska okupacja Iraku załamała się, a kraj pogrążył się w krwawej i długiej wojnie domowej, wielu komentatorów uznało, że Bliski Wschód znalazł się na samym dnie. Później jednak, na początku 2011 r., wybuchła arabska wiosna, która w Tunezji, Jemenie, Libii i Egipcie zmiotła dyktatorów. Syrię pochłonęła wojna domowa, której ani wybuchu, ani przebiegu nikt nie przewidział. Gdy wydawało się, że gorzej być nie może, niespodziewanie — po części w wyniku działalności niektórych państw arabskich, jak Arabia Saudyjska, ale także Stanów Zjednoczonych — przeciwko krwawemu, ale świeckiemu prezydentowi Baszarowi al-Asadowi wyrosła opozycja religijna, której celem stało się nie tylko obalenie syryjskiego dyktatora, ale także — w dłuższej perspektywie — zjednoczenie całego Bliskiego Wschodu pod jednym władcą, kalifem, a następnie zajęcie obszarów, gdzie muzułmanie mają lub mieli jakieś wpływy.
Trudno oszacować, jaką faktycznie siłę ma obecnie Państwo Islamskie. Ich sukcesy wynikają w dużej mierze ze słabości wojsk irackich, które są zdemoralizowane, rozbite i fatalnie wyszkolone. Nawet najlepszy sprzęt, a wojsko irackie taki od Amerykanów pozyskało, nie zapewni zwycięstwa, jeśli brakuje do walki serca i pomysłu. Nie inaczej jest w Libii i Syrii, gdzie siły rządowe są słabe. Gdy jednak islamiści napotykają na sprawny opór, często ulegają. Tak było w kwietniu tego roku, kiedy dowodzone przez irańskiego generała Kasema Solejmaniego wojska iracko-irańskie wyparły islamistów z Tikritu. Na północy z kolei ograniczone sukcesy zanotowali Kurdowie, na tereny których islamiści zbyt głęboko wejść nie mogą.
Podobnie jak kiedyś talibowie w Afganistanie, tak teraz Państwo Islamskie, by gdzieś operować, w dłuższej perspektywie potrzebuje wsparcia ludności cywilnej oraz pustki władzy. Ich sukcesy w Iraku i Syrii to efekt słabości rządów centralnych, które nie były i nadal nie są w stanie ich zdusić. Podobnie jest w Nigerii czy Egipcie, gdzie islamiści doskonale wykorzystują sytuację. W sąsiedniej jednak Egiptowi Strefie Gazy to się nie udało — pomimo biedy, fatalnej sytuacji gospodarczej i społecznej Państwo Islamskie nie powstało. Dlaczego? Bo twardą ręką rządzi tam Hamas, który szybko i czasem prewencyjnie dusi jakiekolwiek głosy oporu i niezadowolenia. Na terenach z ludnością szyicką również Państwo Islamskie w dłuższej perspektywie nie ma czego szukać.
Wiarygodna ocena potencjału Państwa Islamskiego jest niemożliwa, bo nie znamy granic tego tworu. Tak jak kiedyś Al-Kaida, tak teraz Państwo Islamskie jest przede wszystkim ideą, marką, pod którą podpiąć się mogą wszyscy zainteresowani, by w ten sposób zyskać legitymację do działania, a także uwagę mediów, bo ta złowroga nazwa doskonale przyciąga uwagę. Na Bliskim Wschodzie istnieją dziesiątki różnych grup, które co jakiś czas zmieniają nazwy, deklarują sojusze i ogłaszają nowe fronty działania. Wiele z nich zapewnia o swym wsparciu i lojalności wobec Państwa Islamskiego. Zjawisko to występuje także na Zachodzie. Na portalach społecznościowych pojawiło się już wiele zdjęć zamaskowanych osób, które z flagą Państwa Islamskiego — na tle zabytków Waszyngtonu, Londynu, Paryża czy Amsterdamu — deklaruje wierność kalifowi. Jeżeli do tego dodamy niemal perfekcyjne wykorzystanie nowych technologii (publikacja przez islamistów filmów oraz gazet po angielsku, arabsku, francusku, hiszpańsku i rosyjsku) to powstaje zamierzony i przemyślany obraz Państwa Islamskiego jako tworu globalnego, mającego zdolność uderzenia w dowolnym miejscu na świecie.
Nie wiadomo, ile osób walczy po stronie Państwa Islamskiego. Szacuje się, że w samej Syrii w konflikt zaangażowanych jest około 6 tys. obywateli Unii Europejskiej. Co ciekawe, znaczna ich część nie jest nawet muzułmanami z urodzenia. To często dawni chrześcijanie, konwertyci, których neoficka zapalczywość pcha w stronę radykalizmu. Innych na front kieruje chęć przeżycia przygody, sprawdzenia się, lub „atrakcje”, których można doznać podczas zbrojnego dżihadu — darmowe kobiety-niewolnice, pieniądze lub po prostu bezkarna przemoc. Mogą dołączyć do Państwa Islamskiego, bowiem obecny terroryzm bliskowschodni nie jest już „elitarny” i panarabski, jak w czasach Organizacji Wyzwolenia Palestyny i Jasera Arafata, ale powszechny i „demokratyczny” — jest dla każdego, niezależnie od narodowości, koloru skóry czy statusu społecznego. Przyszli sympatycy natchnienie czerpią z internetu lub niektórych meczetów. Co ciekawe, o ile w państwach arabskich radykalni duchowni są aresztowani (chociażby w Egipcie, Algierii), pogrążona w politycznej poprawności Europa Zachodnia na ogół milczy. Nieliczne są przypadki, gdy władza reaguje, jak wobec marokańskiego duchownego deportowanego z Włoch. Z letargu rodzi się Francja, która w tym roku wyrzuciła ze swojego terytorium 40 kaznodziejów nienawiści. Co z tego, skoro w Europie świetnie żyją sobie salafici, skrajnie konserwatywni muzułmanie, dla których jedynym źródłem prawdy jest prawo boskie, a prawo ludzkie jest grzechem? Ta odrzucająca europejskie wartości, a także poglądy umiarkowanych muzułmanów, grupa radykałów jest najszybciej rozwijającym się ruchem fanatyzmu religijnego w Europie. W samych tylko Niemczech w ostatnich trzech latach ich liczebność wzrosła z 3,8 tys. osób do 6,3 tys. osób. Działalność misyjną powoli rozpoczynają w Polsce.
W wielu państwach — od Etiopii poprzez Francję, Niemcy, Stany Zjednoczone, Kanadę aż na Australii kończąc — służby bezpieczeństwa zwiększają swoje zaangażowanie operacyjne. Na pozycje dżihadystów spadają bomby państw europejskich i arabskich. Ocena skutków obecnych działań jest jednak trudna — według dostępnych informacji terytorium Państwa Islamskiego, zarówno na obszarze Iraku jak i Syrii, znacząco się zmniejszyło w tym roku, ale linia frontu jest płynna. Do zwycięstwa konieczne byłoby zaangażowanie żołnierzy wojsk lądowych, bo tylko oni są w stanie efektywnie zidentyfikować cele i oznaczyć je dla lotnictwa. Tylko z pozycji ziemi można ocenić straty nieprzyjaciela i wykurzyć go z piwnic. Żołnierzy do walk o każdy dom i ulicę nikt jednak nie chce wysłać — państwa arabskie są zbyt słabe, a państwa zachodnie, pomne katastrofy w Iraku i Afganistanie, absolutnie nie są tym zainteresowane. Tym bardziej jeśli pomyślą o reakcjach swych społeczeństw na nieuchronne filmy z egzekucjami wziętych do niewoli własnych żołnierzy. Na lądzie przeciwko dżihadystom operuje jedynie Iran, który z powodu geostrategicznych różnic z państwami arabskimi (szczególnie z Arabią Saudyjską) oraz napięć szyicko-sunnickich działa sam.
Jakaś reakcja jest konieczna, bo Państwo Islamskie nadal jest silne. Chociaż zanotowano porażki w Tikricie i Kobani, to z drugiej strony trudno zignorować sukcesy w syryjskim Aleppo, które stanowi jeden z najważniejszych punktów obrony prezydenta al-Asada. To także niedawne sukcesy w syryjskiej Palmirze. W oddalonym Egipcie wojska rządowe notują duże straty na półwyspie Synaj, gdzie szczególnie aktywna jest grupa zbrojna znana do niedawna jako Ansar Beit al-Makdis, co można przetłumaczyć jako „Sojusznicy Jerozolimy”. W listopadzie 2014 r. zadeklarowała publicznie wierność Państwu Islamskiemu i kalifowi Abu Bakrowi al-Bagdadiemu, a Synaj ogłoszono wilajetem (prowincją) Państwa Islamskiego. Podobny akt podporządkowania wykonali islamiści z Nigerii — w marcu 2015 r. lider Boko Haram Abubakar Shekau oddał się pod władzę al-Baghdadiego, ogłaszając utworzenie wilajetu Państwa Islamskiego (wilajet charb afrikija, a więc prowincja zachodnioafrykańska). Jeśli dodać do tego głowę islamistycznej hydry, która wyłania się coraz wyraźniej w Somalii, na rosyjskim Kaukazie, trzyma się mocno w Libii, a ostatnio także w Afganistanie, to obraz całości nie pozwala na żaden optymizm.
Kolejnych wydarzeń, szczególnie na tak nieprzewidywalnym obszarze jak Bliski Wschód, przewidzieć nie można. Wydaje się jednak, że wojna z islamistami, niezależnie czy pod szyldem Państwa Islamskiego, czy jakimś innym, nie zakończy się w najbliższych latach. Dość przypomnieć, że wojna domowa w Libanie trwała 15 lat (1975—1990), a pomiędzy Irakiem a Iranem 8 lat (1980—1988), a przecież chodziło o konkretne, dające się zaznaczyć na osi czasu cele polityczne. W przypadku Państwa Islamskiego jest inaczej, bo głównym celem działalności tego tworu jest realizowanie dzieła Boga na ziemi — to walka manichejska, niemająca swojego końca.
Nawet jeśli zostaną zrealizowane cele podstawowe, a więc ustanowienie państwa muzułmańskiego, pojawią się kolejne obszary, które należy zająć. Zawsze gdzieś na świecie będzie grupa muzułmanów, o wolność których będzie można walczyć. Zawsze też znajdą się na świecie ludzie, dla których taki styl życia — jeśli nie hasła religijne, to bezkarne mordy, gwałty i adrenalina — będzie po prostu atrakcyjny. Ucierpią na tym, jak zawsze, niewinni, a także państwa Bliskiego Wschodu. Bo chociaż przyszłość tego regionu jest bardzo niepewna, to jedno można powiedzieć z całą pewnością — polityczna mapa tego regionu jest już od kilku lat nieaktualna.
opr. mg/mg