Odkąd przyjęliśmy uchodźców z Syrii, stałem się bardziej wyczulony na ludzkie cierpienie - mówi Tomasz Wilgosz, którego rodzina kilka tygodni temu przyjęła u siebie chrześcijańską rodzinę z Syrii
Odkąd przyjęliśmy uchodźców z Syrii, stałem się bardziej wyczulony na ludzkie cierpienie. Dzięki nim mogłem konkretnie odpowiedzieć na pytanie: komu, w czym i jak ja mogę pomóc?
Tomasz Wilgosz jest czterdziestokilkulatkiem, który prowadzi w Oławie niewielką firmę marketingową. Jego żona, Elżbieta — nauczycielką chemii. Mają trójkę dzieci Janka (13 lat), Marysię (10) i Szczepana (7). Kilka tygodni temu przyjęli do siebie chrześcijańską rodzinę z Syrii. W sumie: sześć osób. Wzięli odpowiedzialność za jej utrzymanie, pomagają zaaklimatyzować się w Polsce.
— Żołnierze islamscy pojawili się w naszym domu z dnia na dzień — mówi pan Adel, głowa rodziny Salloum, opowiadając o zajęciu przez Państwo Islamskie miejscowości Hims, w której mieszkał. — Dali nam dwanaście godzin na wyniesienie się. Uciekliśmy do Damaszku, który ze względu na kontrolę rządową był w miarę bezpieczny. Hims jest trzecim co do wielkości miastem Syrii, leży na północ od Damaszku. Zostało zaatakowane przez Państwo Islamskie jako jedno z pierwszych. — Dzielnicę chrześcijańską w Hims, w której mieszkaliśmy, islamiści zupełnie zniszczyli. Zdewastowali linie elektryczne i kanalizację — tak że trudno byłoby na nowo ją odbudować.
Decyzję o przyjęciu imigrantów państwo Wilgoszowie podjęli w maju, czyli jeszcze zanim zaczęła się ewakuacja chrześcijan z Syrii i tzw. kryzys imigracyjny. — Konkretne działanie, by innym żyło się lepiej, było dla mnie ważne chyba od zawsze — mówi pan Tomasz. — Jako nastolatek uczestniczyłem w rekolekcjach i wyjazdach formacyjnych, a równocześnie wykonywałem drobne prace w domu dziecka, udzielałem wolontariacko korepetycji, później pomagałem materialnie potrzebującym. — Odkąd założyłem rodzinę, odczuwałem szczególną pomoc Boga w sprawach finansowych: moja firma rozwijała się dobrze nawet w czasach kryzysu — wyjaśnia. — Z wdzięczności, chciałem się tymi pieniędzmi jeszcze bardziej z kimś podzielić. Było dla mnie jasne to, o czym papież Franciszek mówi od początku pontyfikatu: że nie mogę się skupić tylko na deklaracjach; że ważne jest, bym robił dla innych konkretne rzeczy. —W tym czasie zwolniło się mieszkanie naszej mamy, a w internecie znaleźliśmy informację, że pomagająca prześladowanym chrześcijanom Fundacja Estera poszukuje osób, które chciałyby przyjąć przesiedlone przez nich rodziny. Zgłosiliśmy się — wyjaśnia pani Elżbieta. Państwu Wilgoszom podobało się to, że rodzin uchodźców nie będzie umieszczało się w ośrodkach, ale wśród ludzi.
Chrześcijanie przylecieli w pierwszym transporcie z Syrii do Warszawy w połowie lipca. Wśród 158 uciekinierów była rodzina Salloum: siedemdziesięcioletni Adel, jego żona — Salwa (65 lat) i trzydziestopięcioletni syn Mimoz, którzy trafili pod opiekę państwa Wilgoszów. Kilkanaście dni później dołączyła do nich reszta rodziny: drugi syn Toni z żoną Carmen (40 i 27 lat) i trzyipółletnim synkiem: Adelem juniorem. Syryjska rodzina funkcjonuje w modelu patriarchalnym. Adel senior, były dyrektor szkoły, podejmuje najważniejsze decyzje. Nie rządzi jednak twardą ręką: swój autorytaryzm łączy z życzliwością i pokorą. Jego żona, Salwa — to przede wszystkim gospodyni. Wstaje o piątej rano, by wykonywać codzienne domowe czynności; gotuje smakowicie. Młodszy syn, Mimoz, jest duszą towarzystwa: zazwyczaj ma dobry humor, dystans i nie stroni od żartów. Toni najlepiej z nich mówi po angielsku i optymistycznie patrzy w przyszłość. Carmen kiedyś studiowała romanistykę, teraz realizuje się przede wszystkim w roli matki. W Hims mieszkali w dużym domu z sadem, w którym Adel uprawiał ponad sto jabłonek. Do dziś nie potrafi przejść obojętnie obok drzewa owocowego. Chętnie także pomaga przy pracach w ogrodzie.
Rodzina z Syrii niewiele mówi o wojnie. Widać, że nie chcą zbytnio absorbować gospodarzy i że przeszłość jest dla nich zbyt trudna, żeby o niej rozmawiać. Na co dzień zachowują pogodę; często jednak szukają informacji o swoim mieście w internecie, utrzymują internetowy kontakt ze znajomymi, którzy pozostali w kraju. Czasem pokazują swoim gospodarzom zdjęcia tego, co pozostało po ich mieście. Tęsknią, ale starają się tego nie okazywać.
— Przyjmując uchodźców byliśmy pewni swojej decyzji. Równocześnie obawialiśmy się trochę, jaka będzie rodzina, która do nas trafi — mówi pani Elżbieta. — Na szczęście nasi Syryjczycy okazali się być serdeczni, pomocni kulturalni — co niezwykle ułatwia nam zadanie. Starają się nie nadużywać naszej gościnności i gdzie tylko mogą, funkcjonują samodzielnie. Bardzo chcieliby podjąć pracę — jednak nie mogą, dopóki nie otrzymają statusu uchodźcy. Do tego momentu muszą korzystać z pomocy. — Zadeklarowaliśmy się, że co miesiąc przeznaczymy dla nich 3 tys. zł, przez rok lub — jeśli będzie trzeba, do czasu aż się usamodzielnią — mówi pan Tomasz. — Resztę kosztów i ubezpieczeń pokrywa Fundacja Estery.
Przyjęcie prześladowanych chrześcijan z Syrii to dla rodziny Wilgoszów zarówno satysfakcja i radość, jak też spory wysiłek. Trzeba zorganizować wiele spraw, jak choćby przygotowanie mieszkania przed przyjazdem rodziny, umeblowanie, codzienne towarzyszenie, i odwiezienie choćby do dentysty — by mogli się nauczyć, jak funkcjonować na co dzień w Polsce. Państwo Wilgoszowie zapraszają ich na spotkania towarzyskie, biorą na wycieczki — by jak najszybciej się zaaklimatyzowali. — W tym czasie przekonaliśmy się, że bardzo możemy liczyć na naszych przyjaciół. Na przykład dzień przed przylotem Syryjczyków — zupełnie z zaskoczenia poprosiliśmy kilku z nich, by pomogli nam uporządkować mieszkanie na przyjazd rodziny. Wcześniej nie mówiliśmy im o naszej decyzji przyjęcia imigrantów — mówią Elżbieta i Tomasz. — Mimo to, włączyli się od razu i w ciągu kilku godzin wspólnymi siłami wykonaliśmy miniremont, a jeden z nich, Tomasz Żmuda, użyczył nam samochodu, byśmy mogli wygodnie przywieźć całą rodzinę do Oławy.
Dziś do sumy ponad trzech tysięcy złotych, jaką zdecydowali się co miesiąc wpierać uchodźców państwo Wilgoszowie, swoje pieniądze dodają znajomi. Rozpoczęły się też pierwsze rozmowy z parafiami i urzędem miasta. Bo potrzeb jest dużo: do kosztów codziennego życia dojdą wyjazdy do Wrocławia na kurs języka polskiego. Państwo Wilgoszowie chcą też, by Carmen, która w Syrii przerwała studia romanistyki, wróciła na uczelnię.
- Dlaczego podjęliśmy taką decyzję? — zastanawia się pan Tomasz. — Bo zadałem sobie pytanie: co by było, gdybym to ja potrzebował pomocy. Ta sytuacja wyrwała mnie ze znieczulicy, w którą zapadam, słuchając wciąż nowych doniesień o katastrofach. Z tego, że słyszę w radiu, że sto osób zginęło w zestrzelonym samolocie i spokojnie zamawiam w restauracji kotlet. Oczywiście, z decyzją wiąże się spory trud. — Po wakacjach lubię wracać do pracy: dlatego że z urlopowego chaosu znów wskakuję w codzienne uporządkowanie — mówi pan Tomasz. — Tym razem tak się nie stało, a do realizacji wszystkich zadań, jakich się podjęliśmy, potrzebna jest zdwojona energia. To okres skomplikowany: żona podjęła od września pracę na pełny etat, najstarszy syn zaczął pierwszą klasę gimnazjum — co dość mocno przeżywa emocjonalnie. Ja, by zachować stabilność firmy, wiele zadań wykonuję po nocach. Wszystko wymaga czasu i zaangażowania — i to, co robię odbywa się kosztem czasu dla rodziny.
Państwo Wilgoszowie powoli powracają do równowagi. Pan Tomek wyjechał tydzień temu na weekend w góry tylko z jednym synem — by umocnić zaniedbaną ostatnio relację. — Rozwiązania na moje zabieganie się znajdziemy z czasem — podsumowuje. A to, że przyjęliśmy uchodźców z Syrii uważam za właściwą decyzję. — Z tej sytuacji nasze dzieci mogą się wiele nauczyć — mówi pani Ela. — Mam nadzieję, że jeśli nie teraz to w przyszłości zanalizują sytuację, zastanowią się i wyciągną z tego lekcję: jak w praktyce można być ludzkim i miłosiernym dla innych.
opr. mg/mg