Życie Kurdów w obozie dla uchodźców, przy granicy turecko-syryjskiej pokazuje, że bez względu na efekty wojennych rozgrywek największym przegranym jest zawsze ludność cywilna
Życie Kurdów w obozie dla uchodźców, przy granicy turecko-syryjskiej pokazuje, że bez względu na efekty wojennych rozgrywek największym przegranym jest zawsze ludność cywilna.
Choć walka z Państwem Islamskim o Kobane zakończyła się zwycięstwem Kurdów, miasto legło w gruzach, pozbawione prądu, wody i kanalizacji. Wciąż nie jest tam zresztą w pełni bezpiecznie. To dlatego wielu ludzi, którzy w pośpiechu opuścili swoje miasto, wciąż żyje w zawieszeniu w Suruç, mieście zamieszkanym również przez Kurdów, ale leżącym w granicach Turcji. Ferya jest piękną kurdyjską kobietą. Ubrana była zwykle w długie spódnice, a na głowie miała przewiązaną kwiecistą chustę, spod której wystawały kosmyki kruczoczarnych włosów. Jej wewnętrzna siła w połączeniu z kobiecością robiła niesamowite wrażenie. Odpalała papierosa za papierosem, za każdym razem proponując, bym zapaliła z nią. Pochodzi z Kobane, jak większość mieszkańców obozu dla uchodźców Arîn Mîrkan, który do niedawna znajdował się na pograniczu syryjsko-tureckim, w pobliżu należącego do Turcji miasta Suruç. Ma trzech synów. Dwudziestoletniego Aziza poznałam będąc po raz pierwszy w obozie, więcej go nie widziałam. Ferya bez cienia bólu czy strachu wyjaśniła, że wrócił do Kobane. W Suruç zostali jego młodsi bracia, osiemnastoletni Kendal i trzy lata młodszy Fawaz. Kendal uwielbiał śpiewać kurdyjskie pieśni narodowe. Jak jego imiennik Kendal Maniş, wykonawca hymnu Marşa Rojava, opiewającego utworzoną w północnej Syrii kurdyjską autonomię.
Jej mąż zginął, broniąc oblężonego przez bojowników ISIS miasta. Kobane zaatakowane zostało w październiku 2014 r., choć Kurdowie byli mniej liczni i gorzej uzbrojeni od islamistów, to dzięki heroicznej walce Ludowych Sił Obrony i Kobiecych Sił Obrony (YPG i YPJ) i wsparciu powietrznemu ze strony USA, w styczniu 2015 r. miasto oraz kilkaset okolicznych wiosek zostało wyzwolonych. Trwający cztery miesiące opór Kurdów stał się symbolem walki z dżihadystami i pokazał światu, że samozwańcze Państwo Islamskie nie jest niepokonane. Ferya poprosiła syna o telefon, by na jego ekranie pokazać zdjęcia męża. Z dwóch pierwszych fotografii patrzył na mnie przystojny, wyprostowany mężczyzna w mundurze. Na następnym był już martwy. – Został szahidem – wyjaśniła z dumą. Czyli męczennikiem. Pojęcie męczeństwa w świecie islamu różni się od tego obecnego w chrześcijaństwie, bo męczennikami według muzułmanów zostają nie tylko ofiary prześladowań religijnych. Wbrew temu, co wydaje się wielu ludziom w Europie, nie jest ono też tożsame z terroryzmem, bo nazywani tak również są ci, którzy zginęli broniąc swojego domu przed najeźdźcami, nawet jeśli ci najeźdźcy również odwołują się do islamu. Więc dla Kurdów szahidami, czyli męczennikami, są dziś członkowie YPG czy kobiecych oddziałów YPJ, którzy zginęli z rąk bojowników ISIS. Choć walka o Kobane zakończyła się sukcesem Kurdów, miasto legło w gruzach. Wciąż nie jest tam zresztą w pełni bezpiecznie – po odbiciu z rąk ISIS zostało kilkakrotnie ponownie zaatakowane. Położone jest w istotnym strategicznie miejscu przy granicy z Turcją, stąd też nie można wykluczyć kolejnych ataków. To dlatego wielu ludzi, którzy w trakcie walk o Kobane opuścili miasto, wciąż żyje w Suruç.
W Turcji, która przyjęła największą liczbę uchodźców (według danych UNHCR jest ich już ponad 2,5 mln), znajdują się obozy, w których po kilkadziesiąt tysięcy osób mieszka w kilku tysiącach namiotów lub kontenerów. Funkcjonowanie takich obozów koordynuje AFAD, czyli rządowa agencja zajmująca się pomocą humanitarną. Według oficjalnych informacji, w prowadzonych przez AFAD schronieniach znajdują się prowizoryczne szpitale, szkoły, w których dzieci uczą się w języku arabskim, i namioty służące do modlitwy, ale żeby do nich wejść, konieczne jest specjalne zezwolenie. Jeden z takich obozów znajduje się zresztą w Suruç. Powiewa nad nim wielka turecka flaga, a jego wejścia strzegą ochroniarze, po to by nikt nieuprawniony się tam nie dostał. Obóz Arîn Mîrkan był jednak inny. Nie było tam tureckich flag i choć kurdyjskie barwy też ostentacyjnie nie kłuły w oczy postronnych obserwatorów, to w środku obozu bez trudu można było dostrzec elementy wskazujące na tożsamość jego mieszkańców. Wybudowany został przez kurdyjską Ludową Partię Demokratyczną (HDP), która rządzi w tym mieście, i to właśnie tureccy Kurdowie, a nie rząd dostarczali uciekinierom z Kobane niezbędne do przetrwania produkty. Wsparli ich też aktywiści zgromadzeni w Amara Cultural Center, jednak wielu z nich zapłaciło za swoją solidarność życiem w zamachu, do którego doszło tam w lipcu ubiegłego roku.
W czasie gdy syryjscy Kurdowie z Kobane walczyli z Islamskim Państwem Iraku i Lewantu na terytorium Syrii, mieszkający w granicach Turcji Kurdowie planowali utworzenie korytarza pomocy humanitarnej z Suruç do Kobane. Amara Cultural Center stało się centrum logistycznym tych działań. To tam organizowano pomoc dla mieszkańców Kobane oraz dla przybywających do Turcji uchodźców. Przyjeżdżali tam zagraniczni dziennikarze i aktywiści, nieustannie toczyły się w tym miejscu dyskusje polityczne, a sącząc czaj, planowano działania na rzecz ludzi znajdujących się po przeciwnej stronie granicy i tych, którym udało się ją przekroczyć. Do zamachu doszło w poniedziałek 20 lipca w środku dnia. W ogrodzie należącym do Amara Cultural Center trwała konferencja, w której uczestniczyło około 300 osób – 33 osoby poniosły śmierć, 104 zostały ranne. W siedzibie organizacji do dziś są powybijane okna, a w miejscu wybuchu znajduje się plakat upamiętniający ofiary zamachu, widać na nim ich zdjęcia i personalia, pod plakatem leżą misie, książki i inne przedmioty osobiste. Mimo wsparcia ze strony Amara i władz miasta, potrzeby mieszkańców obozu przerastały to kilkutysięczne miasto. Brakowało leków, psuła się kanalizacja i elektryczne grzejniki, które w zimne noce ogrzewały mieszkających w namiotach ludzi. Nie było tam też opieki medycznej. A jednak wielu uchodźców z Kobane, unosząc się dumą, wolało schronić się tam niż w znajdującym się w pobliżu obozie prowadzonym przez turecki rząd, oskarżany przez nich o zbrodnie wobec ich mieszkających w Turcji rodaków.
Terenu obozu strzegł jedynie płot, po którego przekroczeniu znajdowała się zamykana na klucz budka, a w niej kilka krzeseł i biurko. Na ścianach powieszone zostały pożółkłe ze starości wycinki z gazet ze zdjęciami Abdullaha „Apo” Öcallana. Apo, czyli „wujka” – przywódcy Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), przebywającego od 16 lat w tureckim więzieniu. Organizacja, na której czele stał, od lat podejmowała działania na rzecz niepodległości Kurdystanu, będąc solą w oku tureckich władz, przez które uznawana jest za ugrupowanie terrorystyczne.
Najbardziej rzucającym się w oczy elementem pomieszczenia był jednak powieszony nad biurkiem plakat, na którym widnieją trzy młode kobiety i turecki napis „Rojava kadin devrimi şehitleri”, czyli kobiety męczennice rewolucji w Rojavie, a poniżej większymi literami „Selamliyoruz” – pamiętamy. Wszystkie trzy młode, wszystkie uśmiechają się do zdjęć. Według relacji mieszkańców obozu pierwsza z nich zginęła z rąk tureckich żołnierzy, chcąc przekroczyć granicę z Syrią, aby dołączyć do walczących z Państwem Islamskim kobiecych oddziałów YPJ. Dziewczyna na środkowym zdjęciu to Arîn Mîrkan – to na jej cześć nazwany został ten obóz. Zginęła w 2014 r. w wieku 22 lat, była matką dwójki małych dzieci. Należała do YPJ, była jedną z wielu młodych kobiet biorących udział w walkach o Kobane. Gdy została otoczona przez bojowników ISIS zdecydowała, że woli umrzeć, niż zostać przez nich schwytana – wysadziła się, zabijając przy tym najprawdopodobniej 23 dżihadystów. Uniknęła dzięki temu tortur i okrutnej śmierci z ich rąk, ale także stała się bohaterką w oczach swoich pobratymców. Na ostatnim zdjęciu Sibel Bulut, młoda, roześmiana dziewczyna w okularach, chuście na włosach i narzuconym na mundur polarze. Ona także uczestniczyła w walkach z ISIS o wyzwolenie Kobane. Zginęła 12 grudnia 2014 r., mając 28 lat. To w tej budce przed wejściem do obozu Nahid przekonywał, że w Rojavie, kurdyjskiej autonomii utworzonej w trakcie wojny na północy Syrii, było miejsce dla każdego. Dla chrześcijan, muzułmanów, jazydów. Arabów i Kurdów. Jego słowa potwierdzało to, że w obozie zamieszkiwali nie tylko Kurdowie – była tam też arabska rodzina pochodząca z Aleppo. Nie wszyscy byli też muzułmanami – w innym namiocie mieszkała rodzina wprawdzie kurdyjska, tak jak większość jego mieszkańców, ale w odróżnieniu od nich chrześcijańska. Wśród najważniejszych przedmiotów zabranych w pośpiechu ze zrównanego z ziemią Kobane przechowywali aż trzy egzemplarze Pisma Świętego: w ojczystym kurmanji, po arabsku i po turecku. Większość mieszkańców obozu Arîn Mîrkan stanowiły kobiety i dzieci. Ich mężowie i ojcowie wciąż walczą w Syrii lub uczestniczą w odbudowie miasta, wielu zginęło w walce. Każdy tu kogoś stracił. Dzieci biegały w klapkach, choć zbliżała się zima. Buty miały często nie od pary, czasem chłopcy nosili dziewczęce, a dziewczynki chłopięce. Ważne, że miały coś na nogach. Na Bliskim Wschodzie zima też potrafi być sroga, może nie tak jak w Polsce, ale i tak potrafi się dać we znaki mieszkającym w namiotach uchodźcom. Do półokrągłego namiotu w kolorze khaki, należącego do Ahmeta i Zaide, przyprowadziła mnie ich najstarsza córka, 11-letnia Silva. Ich namiot w środku wyglądał jak nieduży pokój, był bardzo schludny, podłoga z ułożonych jedna obok drugiej desek wyściełana była dywanem, przed którym należało zdjąć buty. Kotara z dwóch złączonych ze sobą koców zasłaniała schowek na przedmioty osobiste, które udało im się zabrać z opuszczonego ponad rok temu domu. Były tam szachy, w które rodzina czasem grała wieczorami i dwa dziecinne plecaki należące do Silvy i jej o rok młodszego brata, a w nich kolorowanki, kredki i kurdyjskie elementarze. Z tych elementarzy, pełnych patriotycznych akcentów, jak mapa Bliskiego Wschodu z zaznaczonym na niej Kurdystanem, rodzice uczyli dzieci ojczystego kurmanji. Gdy przyjechałam, dzieci usiłowały nauczyć mnie ich języka, zapamiętałam pojedyncze słowa, jak roj – słońce albo dzień, tak jak w Rojbaş, czyli dzień dobry. Od tego słowa pochodzi też zresztą Rojava – dosłownie zachód słońca, ale nazwano tak też zachodni Kurdystan, czyli leżącą w granicach Syrii część zamieszkiwanego przez Kurdów terytorium. Ahmet ma 42 lata, jego żona 34, choć oboje wyglądają na co najmniej 10 lat więcej. Przed wojną Ahmet podróżował po Bliskim Wschodzie – był w Libanie i w Turcji. – Ale to Kobane było najpiękniejszym miejscem na ziemi – podkreślał zawsze. – Oczywiście zanim zostało doszczętnie zniszczone podczas trwających cztery miesiące walk – dodawał ze smutkiem. Chciałby wrócić, jednak musi dbać o bezpieczeństwo swojej rodziny. Ma przecież żonę i czworo dzieci. W porze posiłku Zaide rozkładała na podłodze wielką tacę, na której znajdowały się dwa wspólne dla całej rodziny talerze. Na jednym z nich ryż polany pikantną przyprawą, na innym jajka. Rodzina rozsiadła się na podłodze wokół tacy, każdy z nich dostał płaski chleb nan, który następnie maczali w ryżu lub jajkach. 7-letnia Simaf podsunęła mi chleb, a gdy grzecznie odmówiłam ona głośno cmoknęła jednocześnie, kiwając głową w moją stronę. To w tutejszej mowie ciała oznaka braku zgody albo zaprzeczenie, negacja. W tym wypadku chyba: „Co ty gadasz?”. Bo jak powiedział mi później znajomy Kurd, odmowa przyjęcia czyjejś gościnności może być w tej kulturze uznana za obraźliwą. Nawet jeśli tę gościnność okazują zamieszkujący w namiotach uchodźcy. Ahmet regularnie odbierał telefon. – To z Kobane – wyjaśniał. Jego telefon był stary, dzięki niemu mógł się co prawda kontaktować z bliskimi, którzy zostali w Syrii, nie mógł jednak przy jego pomocy oglądać zdjęć, dlatego gdy ich odwiedziłam poprosił, bym włożyła do mojego kartę pamięci, którą trzymał bezpiecznie schowaną w portfelu. Cała rodzina z przejęciem zgromadziła się, by obejrzeć zdjęcia zrobione jeszcze zanim w październiku zeszłego roku zostali zmuszeni, by opuścić swój dom i schronić się w Turcji. Mieszkali kiedyś w dwupiętrowym domu, dziś został z niego jedynie kamień na kamieniu. Innym razem Ahmet wyciągnął ze schowka w składanej kanapie pudełko. Zaczął po kolei pokazywać mi dokumenty swoje, żony i dzieci, a na nich dane pisane alfabetem łacińskim i arabskim. Następnie pokazał zdjęcie dziecka, wyjaśniając, że to ich piąty potomek, bliźniak Rolin – ich najmłodszej córeczki – który zginął w Kobane. Dziś miałby 4 lata. Dopiero gdy Zaide zdejmowała długą spódnicę przed snem, zauważyłam jej wypukły brzuch. Jest w ciąży z kolejnym dzieckiem. Późnym wieczorem po drugiej stronie granicy słychać było wybuch. W namiocie Ahmeta i Zaide światło pozostało zapalone przez całą noc. Nieustannie słychać było latające w pobliżu samoloty. Tej nocy nad Suruç przeszła też przeraźliwa burza, podczas której każde uderzenie pioruna przywodziło na myśl najgorsze. Rankiem na dworze wciąż padało, choć nie było to już oberwanie chmury tak jak w nocy. Na zewnątrz wszędzie były kałuże. Po tych kałużach dzieci biegały później w klapkach, sandałach czy nawet na boso.
Pomimo trudności, z jakimi się mierzą, czasem wieczorami uchodźcy gromadzili się na placyku pośrodku obozu, a gdy przyszły mrozy – w jednym z namiotów. Jeden z mężczyzn przynosił saz, popularny w tym rejonie instrument strunowy, dwie nastoletnie dziewczyny, Hilava i Cala zaczynały śpiewać. Reszta społeczności zgromadzona wokół z nostalgią słuchała pełnych dumy i wiary pieśni o ich Kurdystanie, o Rojavie, z której zmuszeni byli uciec, o czczonym przez nich Apo, o bohaterskich czynach. – Następnym razem odwiedzisz nas, gdy wrócimy Kobane, „Inshallah” (jeśli Bóg pozwoli) – tymi słowami pożegnał mnie Ahmet. Ferya, prawdopodobnie nie mając odpowiedniejszego prezentu, wręczyła mi pastę do zębów i szczoteczkę, mówiąc żebym od teraz, gdy będę szczotkowała zęby w Polsce, myślała o Kobane. Dziś w miejscu, w którym jeszcze niedawno znajdowały się namioty, jest jedynie puste pole. Niektórzy z uchodźców zdecydowali się wrócić, mimo ogromnych zniszczeń i niebezpieczeństwa zarówno ze strony prezydenta Assada, jak i znajdującego się w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Kobane Państwa Islamskiego. Ich domy są doszczętnie zniszczone, ale w Rojavie powstały obozy dla wewnętrznie przesiedlonych. Inni pozostali w Suruç, gdzie wynajmują mieszkania, bardzo często po kilka rodzin. Żyją tam w zawieszeniu, wciąż z nostalgią wspominając opuszczone miasto.
opr. ac/ac