Czy w polskiej demokracji obowiązuje poczucie uczciwości i przyzwoitości, czy raczej jest to odmiana panświnizmu
Gorąca jesień 2003 jest momentem próby polskiej demokracji. Byłoby niedobrze, gdyby w debacie o obronie polskich przemian zabrakło głosu Kościoła. Kościół hierarchiczny staje się kolejny raz ostatnim czynnym strażnikiem wartości podstawowych.
Przez kilka tygodni sierpnia odpoczywaliśmy od polityki. A właściwie od polityki po polsku - czyli ciągu afer i awantur, bo w polityce międzynarodowej działo się dużo i źle. Tragiczne zamachy na Bliskim Wschodzie przybliżyły niestety wizję konfliktu cywilizacji i Iraku jako pola tego konfliktu. W Polsce jednak główni uczestnicy politycznej gry pojechali na wakacje. Premier zaszył się w Chorwacji, a prezydent Kwaśniewski w swoim zamkniętym ośrodku w Juracie. Zachowali się jak modelowi Europejczycy. W Unii Europejskiej bowiem pierwsza polowa sierpnia to czas martwy, przeznaczony na polityczne wakacje. Kiedyś ta wakacyjna sezonowość omal nie odepchnęła od Europy państw skandynawskich, gdzie wakacje tradycyjnie przypadały na lipiec. Ale Bruksela zdołała jednak narzucić swój styl wypoczynku. Tyle, że polscy politycy na wypoczynek nie za bardzo zasłużyli. Klasycznym było tu zachowanie prezydenta, który po wygłoszeniu gromkiego apelu do kolegów, by zrezygnowali z wakacji, umknął do ośrodka w Juracie, nie zapominając przy tym, by pod pozorem „badań akwenu morskiego" zamknąć parę hektarów Zatoki Puckiej wokół swojej plaży. Cichaczem i bez zbędnego informowania opinii publicznej na wakacje wyjechali w większości ministrowie, kierownictwo rządu zostawiając w rękach wicepremiera Pola, który dostarczał obywatelom rozrywki, opowiadając co kilka dni, ile to tysięcy kilometrów autostrad wybuduje w najbliższych latach. Umęczeni staniem w arcykorkach wakacyjnych kierowcy nie mieli czasu wsłuchiwać się w polowe opowieści sprowadzające się do konkluzji: jak zapłacicie kolejny podatek to - być może - wybudujemy jakąś drogę. Powszechna polska amnezja sprawiła, że nikt nie przypomniał, iż od lat płacimy gigantyczne podatki i akcyzy paliwowe, które rzekomo mają być przeznaczone na budowę dróg. Gdyby choć w połowie były wydane zgodnie z przeznaczeniem, to mielibyśmy więcej autostrad od Niemców.
No, ale pytanie o zgodność działań z obietnicami i oświadczeniami polityków jest zachowaniem w tym towarzystwie najbardziej nieprzyzwoitym z możliwych. A opinia publiczna pogubiła się już, w dziesiątkach prawdziwych i rzekomych afer. W kakofonii oskarżeń i opowieści z politycznego saloonu nie wiadomo już czy to X ukradł zegarek, czy jemu ten zegarek ukradli. W każdym razie w kradzież był zamieszany. Triumf Jerzego Urbana i głoszonej przez niego wizji narodowego panświnizmu jest pełny. Zawód polityka w opinii ogromnej większości obywateli niewiele różni się od członkostwa w mafii lub zgoła od pracy w domu publicznym.
Modelowym przykładem zastosowania zasady wikłania wszystkich w brudne sprawy były niedawne oskarżenia wobec Lecha Kaczyńskiego. Prezydent Warszawy w sposób delikatnie mówiąc niefrasobliwy wypełnił swoje oświadczenie majątkowe. I natychmiast przez Trybunę oraz telewizyjne Wiadomości został dopisany do listy skorumpowanych urzędników. Ponieważ nie wpisał do dokumentu swojego głównego i publicznie znanego źródła dochodów, czyli pensji prezydenta stolicy (bo dołączył do oświadczenia dokumentacje podatkową), nikt nie może twierdzić, iż chciał coś ukryć. W odróżnieniu od tabunów posłów i wysokich urzędników rządowych, którzy zapominali o wpisaniu do oświadczeń udziału w radach nadzorczych czy też, śladem ministra Janika, nie wiedzieli kto i po co ich do takich rad wysłał.
Metoda zamazywania odpowiedzialności i budowania powszechnego przekonania, iż każdy polityk jest z natury złodziejem i skorumpowaną świnią prowadzi do wycofywania się uczciwych obywateli z życia publicznego. Pokolenie dwudziestolatków, które miało uzdrowić polską politykę, coraz wyraźniej wycofuje się z jakiejkolwiek aktywności publicznej. Myślenie w kategoriach dobra wspólnego uznając za naiwność lub kłamliwy blef skrywający osobistą pazerność. Afera Rywina, która zdołała już wszystkich znudzić właśnie się rozmywa w żałosny spektakl, którego aktorzy nie dbają nawet o zachowanie twarzy. Marszałek Nałęcz, człowiek osobiście przyzwoity i mający jako historyk świadomość znaczenia słów wypowiadanych publicznie, z miedzianym czołem broni prokuratora Kapusty, zaprzeczając w jednym zdaniu słowom, które wypowiedział kilka minut wcześniej. Ministrowie i urzędnicy szczebla ministerialnego tłumaczą, że zasiadali w radach nadzorczych firm nie wiedząc kto ich mianował, kto był w zarządach ani czym się spółki zajmowały. Kolejni szefowie gabinetów politycznych (a są to osoby należące do ścisłego kierownictwa resortów - zwykle mające więcej do powiedzenia niż wiceministrowie) okazują się ludźmi podejrzanymi o poważne przestępstwa. I nic się nie dzieje. Nikt nie ponosi odpowiedzialności. A rząd właśnie wraca do pracy po zasłużonych wakacjach.
Premier Miller bardzo krótko cieszył się z kilkuprocentowego wzrostu poparcia, obecnie spadło ono do 9 procent i jest najniższe w historii jego rządu. Z kolei opozycja nie może zignorować wyraźnego spadku społecznego zaufania do braci Kaczyńskich. Lech Kaczyński uwikłany w niezwykle trudną prezydenturę Warszawy stoi przed koniecznością odbudowy własnej popularności, jeśli poważnie myśli o stanowisku prezydenta Rzeczypospolitej. Kampania opluskwiania Kaczyńskich prowadzona przez prorządowe media zdaje się przynosić skutki. Telewizja zapewne przygotuje na wybory kolejne odcinki słynnego paszkwilu „w trzech aktach". A prokuratura zamiast zajmować się ściganiem
prawdziwych przestępców przysposobi nam kolejny spektakl pt. „Zbrodnie Kaczorów i kompanii, czyli dlaczego zginął księżyc". Swoją drogą fakt, że zarówno opozycja jak i partia rządząca coraz więcej czasu spędzają w sądach i prokuraturach wskazuje na ciężką chorobę demokracji polskiej. To jeden z wielu elementów naszej współczesności przypominający prowadzące do zguby państwa „saskie zapusty" XVIII stulecia.
Początek politycznego sezonu wygląda fatalnie. Zapowiadane marsze bezrobotnych, strajki w Ostrowcu i Ostrowie, kolejne afery, a do tego mnożące się skandale z udziałem wymiaru sprawiedliwości. Aresztowanie na trzy miesiące studenta za sfałszowanie legitymacji szkolnej przypomina historię z czasów Dickensa, gdy maluczkich skazywano na dożywocie za drobną kradzież, albo zgoła sowiecką sprawiedliwość, która na wieloletnie wyroki łagru wysyłała „szkodników i bumelantów". Jest to tym weselsze, że Lew Rywin ogłasza kolejne wywiady, w których prezentuje się jako prześladowany przez niemożność udania się na filmowe festiwale, a wokół skandalicznej sprawy starachowickiej zapadło urzędowe milczenie. Ciekawe, że nikt już nie przypomina nazwiska ministra Sobotki, który miał być źródłem przecieku informacji.
Rząd zderzy się w najbliższych tygodniach z falą społecznych buntów. Z ludźmi, którzy to od miesięcy nie dostają pensji (procent osób oszukiwanych systematycznie przez pracodawców jest przerażający - ok. 60 proc. zatrudnionych). Z kompletnie rozbitą strukturą służby zdrowia. Z frustracją obywateli - bo poziom społecznych nastrojów wczesną jesienią jest zwykle najniższy. Zderzy się również z trudnościami w polityce zagranicznej - w tym, co prawdopodobne, z ofiarami wśród polskich żołnierzy w Iraku.
Możliwe są dwa scenariusze: zły i jeszcze gorszy. Zły to dalsze gnicie rządu, rozpad SLD i w końcu wymuszone przedterminowe wybory. Jest to scenariusz niedobry, bo akt wyborczy powinien być świadomie przygotowany i zaplanowany oraz poprzedzony rozumną próba odbudowy zaufania do elit. Ale jest scenariusz jeszcze gorszy. Ekipa postkomunistów będzie trzymała się kurczowo władzy, rozpędzając demonstracje, okłamując obywateli, że jest świetnie i stawiając na rosnącą apatię Polaków. Będziemy obserwowali powrót propagandy antykatolickiej i przeróżne ustawy o aborcji lub legalizacji małżeństw homoseksualnych, jako próby odwrócenia uwagi społecznej od nieudolności władzy. Rezultatem będzie rozpad tych wątłych struktur społeczeństwa obywatelskiego, jakie jeszcze istnieją w Polsce i w dalszym planie przyjście do władzy jakiegoś (bo niekoniecznie personalnie tego) Leppera. Gorąca jesień 2003 jest momentem próby polskiej demokracji. Byłoby niedobrze, gdyby w debacie o obronie polskich przemian zabrakło głosu Kościoła. Kościół hierarchiczny staje się kolejny raz ostatnim czynnym strażnikiem wartości podstawowych. I być może nadszedł już czas, by wszyscy uczciwi Polacy usłyszeli ze wskazaniem na rządowe ławy w Sejmie zdanie, które przed stu laty wygłosił we francuskim parlamencie Georges Clemanceau - „To nie są ławy rządowe. To ława oskarżonych. Precz!".
opr. mg/mg