Jak to jest z bezpieczeństwem energetycznym Polski?
W debacie publicznej na temat polityki koncentrujemy się zwykle na słowach wypowiadanych przez mężów stanu, na gestach, wizytach i rocznicach. Realnym krwiobiegiem polityki zagranicznej są natomiast autostrady, rurociągi i gazociągi.
No i stało się. Opowieści o możliwym szantażu gazowym ze strony Rosji były dotychczas traktowane przez większość Polaków jak bajka o żelaznym wilku. No może teoretycznie jest to możliwe, ale przecież jesteśmy poważnym krajem, a nasze gazociągi są częścią systemu europejskiego. Nic więc Polsce nie grozi, zapewniali przedstawicie władz.
Przyznam się, że na kolejne wygłaszane w telewizji przez premiera Pola, a także jego poprzednika Janusza Steinhoffa opowieści o naszym gazowym bezpieczeństwie reagowałem alergicznie. Bo też w tym sporze nie jestem obiektywnym obserwatorem. W czasach rządu Jerzego Buzka byłem jednym z inicjatorów starań o podpisanie kontraktu z Norwegią i kupowania gazu od Norwegów bezpośrednio po zbudowaniu gazociągu pod dnem Bałtyku. Słyszałem wtedy nieustannie, iż rozwiązanie norweskie jest: kosztowne, nieopłacalne, niemożliwe do wykonania itd. Na szczęście przekonany do tej idei był sam premier Buzek. Udało się więc dogadać z rządem norweskim i zaczęły się prace nad umową z państwowym koncernem "Statoil". Razem z pracami zaczęły się jednak i schody. Piotr Naimski i Piotr Woźniak zajmujący się problematyką gazową w Kancelarii Premiera byli traktowani jak wrogowie publiczni w kierowanym przez Janusza Steinhoffa Ministerstwie Gospodarki. W końcu zamiast umowy o rurociągu prowadzącym bezpośrednio z Norwegii podpisano umowę o gazociągu łączącym wielki Europipe idący przez Danię z polskim wybrzeżem. Dobre i to. Ale gdy tylko zaczęły się negocjacje, wówczas opozycyjne rządzącym z dziś SLD, zakrzyknęło wielkim głosem - nigdy. I zapowiedziało, iż jak tylko dojdzie do władzy, to umowę zerwie. Na czele przeciwników takiego rozwiązania stał pan Aleksander Gudzowaty, który chciał zamiast planowanej inwestycji wybudować tak zwany łącznik Bernau-Szczecin, rzekomo włączający nas w system gazowy Niemiec. Rzekomo, bo w istocie kupowalibyśmy z Niemiec rosyjski gaz, który w razie przykręcenia kurka Polsce nie pojawiłby się, bo i skąd. Udało się. Kontrakt z Norwegami obecny rząd zerwał. Liczył na przyjaźń braci zza Buga. I się przeliczył. Prezydent Putin już jakiś czas temu zdecydował, że najlepszym rozwiązaniem będzie przyłączenie Białorusi do Rosji. A to nie podobało się białoruskiemu dyktatorowi Aleksandrowi Łukaszence. No i doszło do konfliktu. Oczywiście wszystko odbywa się w jak najbardziej "cywilizowanym" stylu. Rosjanie nie wysyłają wojsk na Białoruś, po prostu korzystając z dramatycznej zapaści gospodarczej Mińska po kawałku połykają kolejne firmy, instytucje itd. Korzystając z tego, że wygasa kontrakt na dostawy gazu Gazprom (czytaj Putin), podnieśli cenę z 30 do 50 dolarów za 1000 metrów sześciennych tego surowca. To i tak niewiele, bo Polska płaci 120 dolarów, ale dla uzależnionej od gazu (3/4 prądu wytwarzają elektrownie gazowe), jak mało kto, Białorusi to klęska. Skutek może być tylko jeden - Mińska na gaz nie stać, narosną długi i Rosja przejmie białoruską firmę gazową Biełtransgaz. A wtedy następna w kolejce będzie Polska.
Już w ubiegłym tygodniu sytuacja wyglądała niewesoło. Po 14 godzinach przerwy w dostawach o połowę ograniczono podaż gazu dla zakładów produkujących nawozy azotowe (największych konsumentów tego surowca). Produkcja w Policach i Tarnowie została zmniejszona o połowę. Gdyby przerwa trwała 24 godziny, kłopoty miałby cały duży przemysł. Po kilku dniach stanęłyby rafinerie, a gazu zabrakłoby w północnej Polsce.
Wiceminister gospodarki rozdaje tymczasem uśmiechy w telewizji i powiada - nic się nie stało. Panujemy nad sytuacją. Obudziła się też natychmiast partia Gudzowatego, przypominając o pomyśle Bernau-Szczecin (pan minister Piechota pochodzi także ze Szczecina, cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności). Chór rządowy konsekwentnie tylko dowodzi, że nie opłaca się budowa gazociągu z Norwegii. A czy nam się to podoba, czy nie, wyłącznie skandynawski gaz chroni nas przed rosyjskim dyktatem. Co więcej, otrzymując go w dużej ilości, możemy zaoferować zabezpieczenie gazowe naszym sąsiadom - Słowakom, Litwinom, częściowo też Ukraińcom. Gaz jest bronią polityczną. Dysponując nim, Rosja mniej lub bardziej uzależnia od siebie poszczególne państwa regionu. Od Węgier poczynając, a na Białorusi kończąc. I niezwykle zazdrośnie strzeże gazowego monopolu. Kiedy Jerzy Buzek zdecydował o podjęciu rozmów z Norwegami, cała "partia rosyjska" w Polsce stanęła na równe nogi. Warto poczytać dziesiątki artykułów dowodzących o konieczności ustępstw wobec Rosji i jednocześnie szkodliwości kontraktu norweskiego. Brano z sufitu różne liczby mające udowodnić, że gaz z Norwegii jest niebotycznie drogi (w rzeczywistości różnica to mniej niż 10 procent ceny). Potem sami Rosjanie zaczęli straszyć, iż zbudują sobie wspólnie z Niemcami gazociąg pod Bałtykiem i Polska przestanie zarabiać na tranzycie (dotąd nie zarobiliśmy ani grosza), wreszcie posuwano się do szantażu wobec Litwy i Słowacji, jednocześnie wysuwając nierealne projekty łączników gazociągu jamalskiego z Kaliningradem i Słowacją. A chodziło tylko o to, by zachować rosyjski monopol. Monopol, którego ofiarą jesteśmy teraz. Być może przypadkowo. Ale tylko być może. Bo niewątpliwie Moskwa myśli też w dłuższej perspektywie. Kiedy na przykład nie uda się rosyjskim firmom uzyskać - a mają na to ochotę - kontroli nad dystrybucją gazu w Polsce, to przerwy techniczne zaczną nas dotykać. A po doświadczeniu ubiegłego tygodnia wiemy już, jak kosztowne jest zadzieranie z Gazpromem.
W debacie publicznej na temat polityki koncentrujemy się zwykle na słowach wypowiadanych przez mężów stanu, na gestach, wizytach i rocznicach. Realnym krwiobiegiem polityki zagranicznej są natomiast autostrady, rurociągi i gazociągi. Polska zupełnie o nich zapomniała, oddając je w ręce niekompetentnych polityków powiązanych z gospodarczymi lobby, te zaś z kolei są bardzo często uzależnione od wielkich zagranicznych partnerów. Gazociąg jamalski zbudowany w połowie po gigantycznych politycznych awanturach jest jednym z dziesiątków przykładów. Oto nie zbudowaliśmy ani jednej autostrady północ-południe, doprowadzając do nieodwracalnej już sytuacji, w której Szczecin stał się portem peryferyjnym i zależnym od dobrej woli Niemiec. Brak autostrady A-1 prowadzi do postępującej marginalizacji Gdańska. Oferta sprzedaży polskich rafinerii doprowadzi za chwilę do panowania firm rosyjskich powiązanych ze Służbami Specjalnymi na polskim rynku paliw. I tak dalej. Spoglądając na powolną utratę niepodległości przez Białoruś i Ukrainę, na wojny naftowe toczące się w basenie Morza Kaspijskiego, możemy jedynie podziwiać krótkowzroczność obecnego rządu. A właściwie zadawać sobie proste pytanie - głupota czy sabotaż? W świecie zachodnim coś takiego, co zdarzyło się w ubiegłym tygodniu z dostawami gazu, byłoby całkowicie wystarczającym powodem dymisji rządu. Skandal nie dotyczy tym razem złodziejstwa, korupcji czy nieudolności. To gra niepodległością Polski.
opr. mg/mg