Sławomir Zatwardnicki: Można było wygrać wybory...

Przegrana kandydata KO w wyborach prezydenckich 2025 to dobry temat dla socjologów. Agresywna kampania prowadzona z uśmiechem na ustach nie przekonała większości wyborców. Okazuje się, że bycie politycznym kameleonem nie jest w Polsce skuteczną receptą na sukces wyborczy – zauważa Sławomir Zatwardnicki.

Można wygrać wybory...

Można przez ostatnie pięć lat, od przegranej w poprzednich wyborach prezydenckich, nie przygotować się do kolejnych wyborów.

Można chwalić się w książce walką z kongerem, ale bez walki oddać partię wracającemu w białej koszuli z serduszkiem Tuskowi.

Można unieszczęśliwiać samego siebie zaangażowaniem w wielką politykę. Pójść pod prąd swojej struktury psychicznej, a potem poddawać reanimacji psychologicznej.

Można od wystartowania kampanii prezydenckiej zmieniać dowolnie poglądy. Poglądy i chorągiewki. A flagi niebieskie i tęczowe wynieść do szafy.

Można być wzorcowym reprezentantem lewicowo-liberalnych salonów. Zdegenerowanych i odklejonych od rzeczywistości, nie mających odpowiedzi na wyzwania czasu.

Można przejąć na czas kampanii najbardziej nośne postulaty prawicy i deklarować je jako swoje. Imigracja, stosunek wobec Ukrainy, zielony ład…

Ale jednocześnie można też mówić, że nie ma zielonego ładu. Po prostu nie ma. Był, ale już nie ma. Będzie, ale go nie ma.

Można w przemówieniu po pierwszej turze mówić o średniowiecznym prawie antyaborcyjnym.

Można się uśmiechać, jak na debatach, angażując do tego jedynie dwa mięśnie twarzy.

Można wykazać słabość fizyczną, psychiczną (widoczne na debatach) i duchową (pycha, pogarda, kłamstwo).

Można mieć za sobą telewizję oraz wsparcie niegodziwą mamoną zagranicznych firm szkalujących kontrkandydatów.

Można w rozmowie z Mentzenem utrzymywać, że nie zdaje się z tego sprawy. A zatem można albo kłamać bez mrugnięcia okiem, albo być tak naiwnym – nie wiadomo, co gorsze.

Można udawać, że nie ma się nic wspólnego (albo, jak wyżej, naprawdę w to wierzyć) z czymś, co dziennikarstwa już nie przypomina. I czerpać profity z bezwzględności mediaworkerów.

Można wszystkim – mediaworkerom, Tuskowi, samemu Trzaskowskiemu, tysiącom podchwytującym kampanię defamacyjną internautów – zapomnieć o ósmym przykazaniu.

Można jeździć po wiecach z przesłaniem pozytywnym, a jednocześnie pozwolić Tuskowi straszyć w wywiadach, uprawiać trolling w internetach i powoływać się na pato-streamera.

Można mówić o całej Polsce, ale ją dzielić. Wybierać sobie debaty, w których się uczestniczy. Obrażać jedną drugą narodu.

Można nie widzieć zagrożenia ze strony Unii Europejskiej i wyglądać, jakby naprawdę się wierzyło, że nie ma interesów narodowych, a wszyscy dobrze życzą Polsce.

Można nazywać swoim mentorem Jacka Saryusza Wolskiego, ale nie brać na poważnie obecnych opinii swojego mistrza na temat Unii Europejskiej.

Można wygłaszać przemowy treściwe jak wata cukrowa, z akcentem na wata.

A będąc przyciśniętym do muru (wywiad u Mentzena) można dyskutować manipulując, zawieszając na kołku logikę, wykręcając kota ogonem.

Można być postmodernistą i relatywistą, kameleonem, który nie pęka, gdy położyć go na szkocką kratę lub polską flagę.

 

Można było wygrać wybory.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama