Czy zbliżenie Ukrainy do Zachodu jest sprawą przesądzoną?
Panie, czy pan jest prezydentem Polski czy Ukrainy? - zawołał ze zniecierpliwieniem jeden z polityków amerykańskich, kiedy Lech Wałęsa jako prezydent Polski prawie całą rozmowę z nim poświęcił przekonywaniu do zaangażowania USA w Kijowie. Ze współpracy z Ukrainą sztandar swojej prezydentury uczynił również Aleksander Kwaśniewski.
Kiedy jeden po drugim rozsypują się mity dotyczące wyjątkowo pozytywnej roli Aleksandra Kwaśniewskiego w polityce wewnętrznej i zagranicznej, to zwolennicy byłego prezydenta odpowiadają: no tak, może nie wszystko było idealne, ale nikt nie kwestionuje jego roli w walce o demokrację na Ukrainie. Podobnie Lech Kaczyński jako jeden z pierwszych celów swoich podróży obrał Kijów. W wystąpieniach programowych wszyscy polscy politycy jako jeden z najważniejszych celów naszej polityki zagranicznej wymieniają promocję europejskich ambicji tego państwa i bliską współpracę z Ukrainą.
Sam Kijów pełną parą szykuje się do wyborów parlamentarnych. Komentatorzy dość konsekwentnie podkreślają, iż wybory te mogą zadecydować o kierunku rozwoju państwa na najbliższe lata. Sam fakt, że wynik wyborów nie jest oczywisty, to już dobra wiadomość. Obszar post-sowiecki charakteryzuje się bowiem „przewidywalnością" wyborów, czyli pełną kontrolą administracji nad procesami wyborczymi. Ukraina jest pod tym względem bliższa standardów zachodnich. Bliższa nie znaczy jednak bliska. Nieproporcjonalnie wielką rolę w ukraińskim życiu publicznym odgrywają bowiem związki polityki i biznesu, zwane w tamtejszym żargonie politycznym „oligarchicznymi". Coraz więcej sygnałów wskazuje na to, że kolejny układ oligarchiczny tworzy się wokół prezydenta Wiktora Juszczenki.
Powodem do niepokoju stały się uznane początkowo za sukces Ukrainy umowy gazowe z Rosją. Kiedy zakończył się konflikt Kijowa i Moskwy, grożący przerwaniem dostaw gazu ziemnego do zachodniej Europy, wszyscy odetchnęli z ulgą. Mijały tygodnie i dziwaczna umowa, która sprowadza się do tego, że Rosjanie sprzedają gaz ponad dwa razy drożej, niż kupuje go Ukraina (odpowiednio 230 i 95 dolarów za 1000 metrów sześciennych), zaczęła odsłaniać swoje drugie dno.
Po pierwsze, nie jest to jedna umowa, a siedem różnych dokumentów, które premier ukrywał nawet przed ministrami swojego rządu. Po wtóre, Ukraina zgodziła się na bardzo długo obniżyć ceny za tranzyt rosyjskiego gazu przez swoje terytorium; po trzecie wreszcie największe w Europie zbiorniki gazu znajdujące się na zachodzie Ukrainy będą odtąd wykorzystywane przez rosyjski Gazprom.
W zamian Ukraińcy uzyskali możliwość tańszego kupowania gazu, ale tylko przez pól roku i to koniecznie za pośrednictwem dziwnej firmy stworzonej przez Rosjan i Austriaków, a zarejestrowanej w Szwajcarii. Sprawa pachnie układem korupcyjnym na kilometr. A ukraińscy politycy za niekorzystną umowę oskarżają prezydenta. Motywy podnoszone w tej krytyce są dwa. Polityczny, czyli chęć uspokojenia nastrojów przed wyborami za pomocą rzekomego sukcesu negocjacyjnego, oraz korupcyjny, czyli chęć nieuczciwego wzbogacenia się ze strony urzędników Juszczenki.
Podobnie kłopotliwa okazuje się rozmowa dotycząca rurociągu z Odessy do Gdańska. Był to jeden z najważniejszych problemów podczas wizyty Lecha Kaczyńskiego. Ale przy zachęcających deklaracjach politycznych trudno nie dostrzec, że jak na razie ukraińska część rurociągu jest wykorzystywana przez Rosjan do tłoczenia ropy w kierunku Morza Czarnego, a na dodatek potencjalny dostawca ropy dla tego rurociągu, czyli Kazachstan, ma wielce ograniczone możliwości zwiększenia dostaw na Ukrainę i dalej do Polski. Wreszcie, nasz polski rurociąg z Płocka do Gdańska jest również wynajmowany firmom rosyjskim i z Gdańska płynie w świat rosyjska ropa. Polska na tym zarabia, a jest obawa, że dopóki Ukraina nie zagwarantuje źródeł dostaw, to do inwestycji Odessa-Gdańsk trzeba będzie nieustannie dopłacać.
Dla wszystkich miłośników tak zwanej czystej polityki wywód zamieszczony powyżej będzie nudnym wyliczaniem rzeczy nieistotnych. W rzeczywistości jednak współczesną polityką rządzi w dużo większym stopniu pieniądz i rachunek zysków oraz kwestie handlu ropą i gazem niż same piękne idee. Kiedy Ukraińcy zarzucają Wiktorowi Juszczence, iż upodabnia się do swojego poprzednika, postkomunisty Leonida Kuczmy, i że dał się otoczyć kolejnej grupie oligarchów zbijających majątek na polityce, zapewne mają rację. Zapominają tylko, że pole manewru Ukrainy jest niesłychanie wąskie. Bo oczywiście lepiej jest płacić ceny rynkowe za surowce. Lepiej z powodów politycznych. Tyle że wzrost cen energii sprawi, że ukraiński eksport na zachód stanie się za chwilę nieopłacalny. Ukraińska stal z Donbasu była niesłychanie konkurencyjna, gdyż produkowano ją przy bardzo niskich kosztach pracy i energii. Podobnie jest zresztą z sukcesami gospodarczymi Łukaszenki na Białorusi. Bez rosyjskich dotacji (bo czym innym są niskie ceny surowców?) obu naszych sąsiadów dotknie ciężki kryzys ekonomiczny. A wtedy niemający pracy ludzie zagłosują na tego, kto poprowadzi Ukrainę z powrotem ku Rosji. Już teraz prognozy wyborcze dają największe szansę na sukces Partii Regionów Wiktora Janukowycza, rywala wyborczego Juszczenki, popieranego przez Rosję.
Od tego, czy zwolennikom zbliżenia Ukrainy do Zachodu uda się wygrać wybory (a polski prezydent apelował o odbudowę obozu pomarańczowej rewolucji), zależy, czy ryzykując polityczną klęskę, poprowadzą swój kraj do NATO, a potem UE, czy nie. Kiedy obywatele się zorientują, jak wysoka jest cena realnej niepodległości, mogą odwrócić się od własnego państwa. Polskie złudzenie, że Ukraina na trwałe związała się już z Zachodem, może okazać się dla nas niezwykle kosztowne.
Czy wobec tego powinniśmy zostawić Ukrainę samą sobie? Absolutnie nie. Zasadnicza linia polskiej polityki wobec tego państwa jest słuszna. Natomiast trzeba mieć świadomość, iż sami tego wozu nie uciągniemy. Kluczową rolę w budowaniu ukraińskiej niepodległości muszą odegrać Waszyngton i Bruksela. Jeśli Stany Zjednoczone i Unia Europejska rzeczywiście skoncentrują się na realnej pomocy dla Ukrainy, to „pomarańczowi" mają szansę, jeśli nie, to Kijów kolejny raz znajdzie się na łasce i niełasce Moskwy. Z tego punktu widzenia determinacja w przypominaniu Amerykanom, że Ukraina jest kluczem do demontażu postsowieckiego zagrożenia dla stabilności Europy, jest jak najbardziej na miejscu. Z kolei Unia Europejska powinna stworzyć dla Ukrainy jasne kryteria członkostwa. Tymczasem niedawno komisarz Gunter Verheugen wystąpił z wizją przyszłej Europy do roku 2026.1 nie znalazł w niej miejsca dla Ukrainy. Polskim zadaniem powinno być stworzenie tak mocnej koalicji proukraińskiej w UE, by podobne wyskoki nie były możliwe.
Ukraina jest kluczem do konstrukcji przyszłej Europy, a także kluczem do zmiany polityki Rosji. Ta bowiem, niczym w XIX wieku, swoją potęgę chce budować na ekspansji terytorialnej. Ostateczne przecięcie możliwości opanowania Ukrainy skłoni Moskwę do reform wewnętrznych, bo skoro Rosjanie nie zamierzają rezygnować z mocarstwowości, to nie mając szans na powrót do Kijowa, będą zmuszeni do reform wewnętrznych. A kiedy zniknie miraż ekspansji, okaże się, że konieczna jest reforma rosyjskiej gospodarki i rosyjskiego społeczeństwa. Ukraina jest kluczem do Białorusi i Mołdowy. Generalnie można powiedzieć, iż jest kluczem do przyszłej Europy i przyszłej Rosji. Na razie jednak klucz jest mocno zardzewiały i nie udaje się nim niczego otworzyć.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg