O polskiej polityce wschodniej po prowokacjach Łukaszenki
Do Grodna obok uprawiających autoreklamę polityków polskich powinna pojechać delegacja amerykańskiej Polonii, najlepiej z dwoma lub trzema kongres-menami z USA.
Trudno mi wyobrazić sobie, żeby na szczeblach najwyższych przedstawicieli państwa podejmowano politykę polegającą na biciu dyplomatów. Jest to tak prymitywne, brutalne i odbiegające od standardów cywilizowanych stosunków między państwami, że w głowie mi się nie mieści, żeby mógł tak postąpić odpowiedzialny przedstawiciel jakiegokolwiek organu państwa - tak skomentował kolejne, trzecie już, w ciągu kilku dni, pobicie pracownika polskiej ambasady w Moskwie minister spraw zagranicznych Adam Daniel Rotfeld.
Trudno cokolwiek dodać do tego komentarza. Z drugiej strony, trudno sobie wyobrazić, by seria bandyckich napaści na polskich dyplomatów była zwykłym przypadkiem. Zwłaszcza, że II sekretarz ds. ekonomicznych pobity w ubiegłą środę zeznał, iż był śledzony przez kilka godzin, zanim zdecydowano się na niego napaść.
Swoją drogą warto pamiętać i o tym, że moskiewski żulik bardzo rzadko napada, cudzoziemca, szczególnie dyplomatę. Bo to jest bandzior post-sowiecki i wie, że napad na cudzoziemca się nie opłaca. Pobicie własnego obywatela w organach milicji nie budzi żadnych emocji. Pobicie dyplomaty natomiast uruchamia aktywność służb specjalnych i milicji. Nie opłaca się i zdarza wyłącznie przez przypadek. No, chyba że ktoś obiecał bandziorowi bezkarność. Wtedy można połączyć przyjemne (pobicie) z pożytecznym (przysługa dla „niebieskich"). I trudno się oprzeć wrażeniu, że moskiewska seria pobić tak właśnie wyglądała.
Budynek polskiej ambasady w Moskwie jest dziwaczną konstrukcją, podobno zaprojektowaną z myślą o tropikalnych Indiach, a zbudowaną w stolicy Rosji. Ale zajmuje cały kwartał pomiędzy ulicami. Kwartał czujnie obserwowany przez milicję ze specjalnej budki i zamontowanych na stałe kamer. Po drugiej stronie ulicy znajdziemy centrum handlowe i resztki bazaru, mafijne knajpy - też zapewne obserwowane przez milicjantów.
Trudno znaleźć miejsce, w którym można kogoś spokojnie okraść czy pobić. A wszystkie ostatnie przypadki zdarzyły się dosłownie pod płotem ambasady. Tak jakby celem „chuliganów" było zastraszenie, a nie kradzież czy rozróba.
Zgadzam się jednak z zacytowanymi na wstępie słowami ministra Rotfelda. Bicie dyplomatów nie mieści się w głowie jako sposób prowadzenia polityki. Nie zdarzało się nawet w czasach najgłębszej komuny. Ba nawet „zagniewany na Polskę naród białoruski" rękami swojego prezydenta wydala „imperialistycznych szpiegów", ale nie katuje ich w ciemnych zaułkach. Tyle tylko, że przyjęcie optymistycznej interpretacji wydarzeń moskiewskich prowadzi do jeszcze smutniejszych wniosków. Jeśli rzeczywiście mamy do czynienia z aktami bandytyzmu, to - wykluczając przypadek - polscy dyplomaci spotykają bandytów-patriotów. Naoglądał się taki w telewizji programów o wstrętnej Polsce, o polskiej zdradzie i polskiej rusofobii, o tym, że w Polsce biją rosyjskie dzieci, no i postanowił zrobić coś pożytecznego na swoją miarę -pobić Polaka w odruchu patriotycznego oburzenia. A skąd ów szczytny odruch u chuligana. Przecież media elektroniczne, zwłaszcza telewizję, trudno w Rosji uznać za wolne. A co za tym idzie, uznanie napaści na polskich dyplomatów za zbiór przypadkowych incydentów każe zastanowić się nad atmosferą społeczną w Rosji. Atmosferą tworzoną przez rosyjskie państwo.
Jednym z niewielu sukcesów polskiej polityki wschodniej ostatnich piętnastu lat było przełamanie negatywnych stereotypów narodowych. Zaczęliśmy - jako zbiorowość - patrzeć na Rosjan, Białorusinów i Ukraińców z sympatią. Co więcej, zaczęliśmy uznawać ich za pożądanych partnerów w gospodarce czy współpracy kulturalnej. Także na wschodzie Polska przestała być na pewien czas traktowana jako synonim zagrożenia. Jak się wydaje, ostatnie miesiące przyniosły odwrócenie tej tendencji. Odżyły, a właściwie zostały ożywione wszystkie upiory przeszłości. I był to wynik świadomej polityki Aleksandra Łukaszenki i Władimira Putina. Polacy stali się wygodnym wrogiem. Wygodnym, bo znanym, identyfikowanym i mieszczącym się w negatywnym stereotypie, a równocześnie na tyle słabym, że atakowanie go nie groziło poważnymi konsekwencjami politycznymi. Dla nacjonalistycznej propagandy na wschodzie jesteśmy swego rodzaju „wiceameryką". USA, zwłaszcza w Rosji, atakować zbyt brutalnie nie wypada, ale zdradzieckich Polaków, którzy - choć słowianie - są „psem łańcuchowym" Waszyngtonu, proszę bardzo. Niestety, logika propagandy jest taka, że napaści publiczne powodują reakcję społeczną. Narastanie niechęci. Skoro jest taka atmosfera, to propaganda jeszcze chętniej odwołuje się do niej. I powstaje sprzężenie zwrotne, nad którym coraz trudniej zapanować.
Niewątpliwie kryzys w stosunkach Polski z Rosją i Białorusią - bo upieram się, że należy ataki na Związek Polaków na Białorusi i na dyplomatów w Moskwie traktować łącznie - doprowadzi do ciężkich szkód w społecznej mentalności. A o ile dyplomatycznie incydent można łatwo zażegnać, na miejsce wydalonych dyplomatów pośle się nowych itd., o tyle zmiany w mentalności i stereotypach trwają lata.
Zadziwiająca w tej sytuacji jest kompletna bierność władz Rzeczypospolitej. Zwracałem już na to uwagę, pisząc na łamach „Przewodnika" o sprawie białoruskiej. Dyplomacja i polityka międzynarodowa posługuje się pewnym kodem zachowań. Elementem tego kodu są działania rządów, prezydentów, ministrów i ambasadorów. W sytuacji kryzysu pierwszym i oczywistym zachowaniem jest przerwanie urlopów i pojawienie się najwyższych urzędników państwowych na stanowiskach. Tymczasem ciągnący się od miesiąca kryzys polityki wschodniej (bo tak należy odczytywać ciąg zdarzeń w relacjach z Rosją i Białorusią) zdaje się nikogo nie obchodzić. Prezydent Kwaśniewski opala się w Juracie. Premier Belka zniknął i w przerwach pomiędzy różnymi egzotycznymi podróżami ponoć się urlopuje; także cytowany na wstępie minister Rotfeld wygłosił swoje oświadczenie z urlopu. Nawet rzecznik prasowy MSZ nie uznał za stosowne przerwanie wypoczynku. W języku polityki komunikat jest jasny -nic się nie wydarzyło. Sprawa wygląda na co najmniej dziwną, szczególnie, że postkomuniści prąc do władzy, zarówno w czasie kampanii parlamentarnej, jak i prezydenckiej, zapewniali, iż doprowadzą do poprawy stosunków polsko-rosyjskich. Nie raczyli przyjmować do wiadomości, iż w Moskwie dobre stosunki z Warszawą są uznawane za możliwe pod jednym tylko warunkiem - kapitulacji Polski wobec żądań Rosji. Nie jest przypadkiem, iż jedyne w ostatnich latach lekkie ocieplenie na linii Moskwa-Warszawa nastąpiło w roku 2002. Wtedy, gdy Rosjanie walczyli o przejęcie polskich firm naftowych i całkowite panowanie nad naszym rynkiem energii. Zerwanie kontraktu gazowego z Norwegią przez rząd Leszka Millera zostało uznane za „krok we właściwym kierunku". Natomiast wsparcie przez Polskę rzeczywistej niepodległości Ukrainy odczytano w Rosji jako wypowiedzenie wojny.
Pierwszym krokiem władz Polski, po rozpoczęciu się konfliktu z Białorusią Łukaszenki, powinno być wysłanie wiceministra spraw zagranicznych do Waszyngtonu i ogłoszenie wszem i wobec, iż prowadzimy konsultacje z naszymi sojusznikami. Do Grodna obok uprawiających autoreklamę polityków polskich powinna pojechać delegacja amerykańskiej Polonii, najlepiej z dwoma czy trzema kongresmenami z USA, polski premier zamiast podróżować po Azji w poszukiwaniu posady powinien - także w świetle jupiterów
- spotkać się z niemieckim kanclerzem i komisarzem UE do spraw zagranicznych, deklarując „troskę" o stan stosunków Unii z sąsiadami na wschodzie. Udawanie, że istnieje seria niepowiązanych ze sobą wydarzeń i że dotyczą one „chuligańskich wybryków" czy też osobistej niechęci Łukaszenki do pani Andżeliki Borys jest błędem. Ekipa rządząca Polską od czterech lat kolejny raz dowodzi, iż prowadzenie suwerennej polityki państwa przerasta jej horyzonty intelektualne i moralne. Zabranie głosu przez rząd, konstytucyjnie odpowiedzialny za politykę zagraniczną Polski mogłoby wywołać pytanie - skąd ten kryzys, dlaczego przez lata podpisywano niekorzystne umowy naftowe i gazowe, dlaczego Włodzimierz Cimoszewicz jako minister spraw zagranicznych RP bywał regularnie na spotkaniach popierającego Łukaszenkę Białoruskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego, dlaczego szumnie głoszona przyjaźń prezydenta Kwaśniewskiego z prezydentem Litwy nie pozwoliła na - choćby - uzgodnienie stanowiska obu państw wobec Białorusi? Takich pytań można postawić dziesiątki. Legenda o skutecznej polityce zagranicznej Polski zaczyna właśnie pękać jak bańka mydlana. Wkrótce wybory - może wreszcie pytania związane z miejscem Polski na politycznej mapie świata znajdą się wśród tych, które wyborcy zadadzą swoim kandydatom. I jeśli nie zadowolą ich okrągłe odpowiedzi w stylu „kochamy wszystkich" i „byczo jest", to być może powinniśmy podziękować Putinowi i Łukaszence za uwrażliwienie Polaków na ich rację stanu.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg