O zmianach zachodzących na wyższych uczelniach w oparciu o "Marek Kwiek - Transformacje uniwersytetu. Zmiany instytucjonalne i ewolucje polityki edukacyjnej w Europie"
„Chcesz robić doktorat z nauk humanistycznych? Po prostu odpuść — radzi profesor Thomas H. Benton amerykańskim studentom na łamach »Chronicle of Higher Education«. —Większość studentów nie zdaje sobie sprawy, że malejący odsetek miejsc pracy w naukach humanistycznych oferuje bezpieczeństwo pracy, ubezpieczenie i pensję, za którą da się przeżyć. (...) Wydają się myśleć, że bycie profesorem to bardziej odpowiedzialny i bezpieczny wybór niż próba zrobienia kariery jako dziennikarz freelancer, aktor czy zawodowy sportowiec — i w rezultacie nie robią żadnych awaryjnych planów, dopóki nie jest za późno”.
Konkluzja Bentona? Doktorat z humanistyki powinni robić tylko ci, którym koneksje rodzinne zapewnią posadę (jak widać, to działa też w Ameryce), albo ci, którzy mają majątek pozwalający na utrzymanie, albo wreszcie — ci, którzy mają bogatego męża/żonę (niepotrzebne skreślić).
Brzmi niewesoło? W tym samym czasie „The Economist” pisze o „akademikach jednorazowego użytku” — doktorantach i świeżo upieczonych doktorach, w tym fizykach, chemikach czy ekonomistach, dla których nie ma i nie będzie miejsca na uczelniach. „Niektórzy opisują swoje zajęcie jako »pracę niewolniczą«. Siedmiodniowy tydzień pracy, dziesięciogodzinne dni robocze, niska płaca i bardzo niepewne perspektywy są powszechne. Wiesz, że jesteś doktorantem — mówi jeden z nich — kiedy twoje biuro ma lepszy wystrój niż twoje mieszkanie i masz ulubiony smak chińskiej zupki z torebki. (...) Jedno z badań OECD pokazuje, że pięć lat po otrzymaniu stopnia naukowego ponad 60 procent doktorów na Słowacji i ponad 45 procent w Belgii, w Czechach, Niemczech i Hiszpanii było ciągle na kontraktach tymczasowych”.
Absolwentom bez ambicji naukowych nie wiedzie się wcale lepiej. Według GUS co trzeci bezrobotny, który nie ukończył dwudziestu siedmiu lat, jest po studiach i to nie tylko polski problem: podobnie jest we wszystkich krajach rozwiniętych (do których już, co prawda na jednej z ostatnich pozycji, zwykle się zaliczamy w międzynarodowych statystykach).Te przykłady — można je bez trudu mnożyć — świadczą nie tylko o tym, jak wygląda dziś rynek pracy dla młodych ludzi. Sfrustrowani absolwenci zostali oszukani — albo sami się oszukali — podejmując studia na uniwersytecie i myśląc o uniwersyteckich karierach. Podjęli dużo bardziej ryzykowne życiowe decyzje, niż się spodziewali, bo myśleli, że szkoła wyższa w 2011 roku jest tym samym, czym była w czasach studiów ich rodziców w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Tymczasem zmienił się nie tylko świat, ale i uniwersytet, i to niekoniecznie na lepsze — o czym przekonują się na własnej skórze.
Zadania kompleksowego opisu tej przemiany podjął się profesor Marek Kwiek z Uniwersytetu w Poznaniu. Wypada tu wtrącić słowo o autorze: profesor Kwiek jest prawdopodobnie najlepszym specjalistą od strukturalnych zmian w wyższej edukacji w Polsce, a zapewne i jednym z najlepszych w Europie; był ekspertem OECD, Rady Europy, UNDP, Komisji Europejskiej i Banku Światowego. Lista stypendiów, projektów międzynarodowych i zagranicznych uczelni, na których wykładał, jest zbyt długa, aby ją tu przytaczać.
Na czym więc polega transformacja uniwersytetu? Streszczanie tezy potężnej, 450-stronicowej książki jest oczywiście ryzykowne, w skrócie jednak można ją opisać tak: dawno, dawno temu — zaczynając od zreformowania niemieckich uniwersytetów przez Humboldta na początku XIX wieku — uczelnia była instytucją publiczną, czyli utrzymywaną z podatków, i realizującą misję publiczną wyznaczoną przez państwo narodowe (z którym była ściśle związana). Uniwersytet był też elitarny, chociaż to się zmieniło na Zachodzie po drugiej wojnie światowej, a w Polsce (i pozostałych krajach naszego regionu) po 1989 roku. Uczelnia dawała profesorowi prestiż, pewność zatrudnienia i wygodne życie klasy średniej. Masowa edukacja uniwersytecka na Zachodzie była jednym z filarów kapitalistycznego (a tak naprawdę socjaldemokratycznego) państwa dobrobytu: bezpłatna dla studentów i gwarantowana przez państwo. Dyplom uniwersytecki dawał wreszcie absolwentom właściwie dożywotnią gwarancję zatrudnienia, jeśli nawet nie oszałamiającej kariery.
To wszystko było kiedyś. Globalizacja — twierdzi Kwiek — zmierzch państw narodowych oraz turbokapitalizm końca XX wieku sprawiły, że z tej instytucji zostały tylko nobliwe fasady budynków. Uniwersytet „posthumboldtowski” (to wyrażenie autora — A.L.) jest w kluczowych wymiarach diametralnym przeciwieństwem poprzednika.
Po pierwsze — nie realizuje żadnej szczególnej publicznej misji: politycy (i opinia publiczna) oczekują, że będzie „ośrodkiem gospodarki zbudowanej na wiedzy”, czyli krótko rzecz ujmując, będzie wytwarzał wzrost gospodarczy. Wokół uniwersytetów mają powstawać firmy żyjące z wynalazków dokonywanych przez naukowców: to jedno z podstawowych, o ile nie najważniejsze, zadanie uczelni.
Po drugie — uniwersytet jest coraz częściej instytucją prywatną albo częściowo sprywatyzowaną — czyli rachunek ekonomiczny odgrywa coraz większą rolę w kształtowaniu polityki badawczej i polityki zatrudnienia. To nie znaczy, że uniwersytet jest nastawiony na zysk, bo nie wszystkie prywatne uczelnie są for-profit, często jednak tak jest. Państwo narodowe ma coraz mniej pieniędzy — i coraz mniej daje uczelniom — licząc na to, że utrzymają się same, i jeszcze zarobią.
Po trzecie — uniwersytet kształci masowo i oczekuje się od niego, że będzie kształcił zgodnie z potrzebami rynku pracy (dawniej uniwersytety mało się tym przejmowały; w Polsce jeszcze dzisiaj tak jest). Stoi za tym wypowiadany wprost pogląd, że wiedza jest towarem, który uniwersytet wytwarza i sprzedaje, a studenci za niego płacą — traktując czesne jako racjonalnie skalkulowaną inwestycję we własne kariery. Skoro chodzi tu o inwestycje w prywatne kariery, nie ma powodu, żeby płaciło za to państwo — więc współczesne państwo (nie tylko w Polsce — niemal wszędzie) wycofuje się z obietnicy bezpłatnej edukacji na najwyższym poziomie.
Po czwarte — skoro uniwersytet staje się firmą, to i do jego polityki kadrowej, płacowej oraz wewnętrznej kultury pracy przechodzą zwyczaje i normy z wielkich kapitalistycznych korporacji, które wiedzą, jak podnosić wydajność pracy. Koniec z dożywotnimi posadami dla uczonych (w Stanach Zjednoczonych liczba miejsc pracy z tak zwaną tenure track — czyli ścieżką do dożywotniej nominacji profesorskiej — kurczy się od dziesięcioleci). Każdy jajogłowy musi nieustająco udowadniać firmie, że jest jej potrzebny. Nie ma też żadnego ekonomicznego powodu, żeby profesorowie mieli większe bezpieczeństwo pracy niż dziennikarze, architekci czy prawnicy, którzy już je dawno stracili: niech się boją o etat, będą pracować wydajniej! Stąd na uniwersytetach pojawiają się przejęte z korporacyjnych działów HR formularze ocen rocznych; pedantyczne zliczanie punktów za publikacje; superkonkurencyjna rywalizacja o stanowiska; rosnące zróżnicowanie płac pomiędzy gwiazdami nauki i administratorami uczelni, którzy — przynajmniej w Stanach Zjednoczonych — zarabiają już tyle co szefowie mniejszych korporacji, a akademickim proletariatem. Nic dziwnego, że prestiż nauczyciela akademickiego się obniża — bo czym ma być właściwie uzasadniony?
Ta przemiana uniwersytetu — pisze Kwiek — to element większej społecznej transformacji, którą przechodzi Zachód i na którą Polska załapała się po 1989 roku. Mieliśmy historycznego pecha: kiedy kapitalizm przechodził swoje złote lata — mniej więcej pomiędzy 1950 a 1975 rokiem — tkwiliśmy w przaśnym PRL-u. Kwiek: „Obecnie doświadczamy czegoś, co Ulrich Beck dekadę temu w World Risk Society nazwał »efektem domina«: »elementy, które w dobrych czasach uzupełniały się i wzajemnie wspierały — takie jak pełne zatrudnienie, oszczędności emerytalne, wysokie wpływy z podatków, pełna zgoda na działania podejmowane przez rządy — dzisiaj się wydają mutatis mutandis zagrażać sobie wzajemnie«. W ujęciu wielu politologów globalizacja wywiera potężny wpływ na państwo narodowe poprzez podkopywanie fundamentalnych idei leżących u podstaw powojennego państwa dobrobytu w Europie” (s. 180). Fundamentem nowej umowy społecznej ma być rynek i prywatny interes.
Mam dwa zastrzeżenia do tej — skądinąd bardzo ciekawej i wyjątkowej na polskim rynku — książki. Pierwsze dotyczy oceny polskiego boomu w wyższej edukacji po 1989 roku: profesor Kwiek pisze, że studia w Polsce są dużo bardziej dostępne dla studentów z biednych rodzin niż w PRL. „Świadectwem tego jest na przykład wzrost udziału studentów z rodzin o niższym kapitale społecznym i niższym statusie materialnym i społecznym, zwłaszcza z rodzin wiejskich, z 2 proc. w 1990 r. do 10 procent w 2002 i 20 procent w 2005” (s. 295). Te liczby są oczywiście prawdziwe i pokazują wielki polski zbiorowy sukces, ale pozwalają przeoczyć problem, o którym zresztą profesor Kwiek pisze: biedni idą z reguły na złe studia. Taka w każdym razie panuje powszechna opinia: próbowałem kiedyś ustalić, czy ktoś to w Polsce badał, i pytałem paru znanych socjologów, skąd to właściwie wiedzą. Żaden nie był w stanie powołać się na badania. Taka jest jednak powszechna intuicja, w tym i moja: kiedy uczyłem na Uniwersytecie Warszawskim, nie miałem żadnego studenta z chłopskiej rodziny, a moi koledzy mówili, że trafiają się sporadycznie. Optymistyczne dane o niezłej mobilności społecznej w Polsce kłócą się więc dość wyraźnie z powszechnym doświadczeniem, że elita potrafi skutecznie reprodukować swoją pozycję społeczną.
Druga sprawa, pewnie nawet ważniejsza: opisując przekształcanie się uniwersytetu w firmę i „imperializm ekonomii” w życiu akademickim (s. 331), prof. Kwiek przedstawia to równie bezosobowo jak ruchy płyt tektonicznych. Oto próbka: „Wygląda na to, że powojenny model dzielenia funduszy publicznych w krajach Zachodniej Europy może wymagać nowych społecznych renegocjacji. Dawni zwycięzcy owego dzielenia mogą się stać jego przyszłymi przegranymi w obliczu zmieniających się priorytetów społecznych, rosnących nierówności, jak również, być może, w obliczu nowych idei dotyczących priorytetów społecznych w naszych społeczeństwach (...)”(s. 150). Co to właściwie znaczy „zmieniające się priorytety społeczne”? One same się nie zmieniają: stoją za tym filozofowie, politycy, ideolodzy partyjni, publicyści i idee, które ci ludzie głoszą! Gigantyczna przemiana społeczna, której fragment — obejmujący uniwersytety — profesor Kwiek pokazuje, ma oczywiście swoje powody strukturalne: starzenie się zachodnich społeczeństw, zmianę technologiczną, otwarcie granic na przepływ idei, towarów i usług, upadek ZSRR. Mimo to jednak żadna zmiana społeczna nie dokonuje się sama: ma swoich autorów, rzeczników i przeciwników. A o nich z książki profesora Kwieka dowiemy się bardzo niewiele. Świat się zmienił — tak poważna instytucja jak uniwersytet została przez trzy dziesięciolecia właściwie wywrócona do góry nogami — i wszystko to zrobiło się właściwie... samo.
Marek Kwiek
Transformacje uniwersytetu. Zmiany instytucjonalne i ewolucje polityki edukacyjnej w Europie
POZNAŃ: WYDAWNICTWO NAUKOWE UAM, 2010
ADAM LESZCZYŃSKI, historyk i dziennikarz; adiunkt w Instytucie Studiów Politycznych PAN, publicysta „Gazety Wyborczej”.
opr. ab/ab