Kto zetknął się choć raz z "burzykami", rozpoznaje je bez pudła. To krótkie, najwyżej pięciominutowe kazania, bogate w treść
Każdy, kto choć raz zetknął się z „burzykami”, rozpoznaje je od razu i bez pudła. To krótkie, najwyżej pięciominutowe kazania w jedynej w swoim rodzaju oprawie i treści. Ich autorem jest ks. Eugeniusz Burzyk, duszpasterz środowisk twórczych diecezji bielsko-żywieckiej, a także autor poczytnych książek m.in. Po pierwsze nie nudzić, Kazania bez gadania, Kazanie espresso, Adwentowa reanimacja, Katechizm w pigułce, Różaniec łatwy do przełknięcia czy Wielkopostna kroplówka. Porcję najświeższych „burzyków” znaleźć można zawsze na stronie internetowej www.burzyk.bielsko.pl.
Przyznaje się Ksiądz do autorstwa 11. przykazania?
— (Śmiech). No tak, „Nie zanudzaj bliźniego swego”. Ale mówiąc zupełnie poważnie, jest to wyłącznie chwytliwy tytuł jednej z moich książek. Choć oczywiście kryje się za nim bardzo ważna i bardzo aktualna myśl, stanowiąca także moje kaznodziejskie motto.
„Nie mogłem, i do dziś nie mogę, ścierpieć tej specyficznej, kwiecistej nowomowy kościelnej, którą posługują się liczni księża. (...) Zestawu słów wytrychów, wygłaszanych z ambony z charakterystyczną kapłańską manierą” — tak mówił rok temu w wywiadzie dla „Przewodnika” poszukujący celebryta Marcin Prokop...
— Nadmierna teatralizacja, wyszukany kwiecisty język, strzeliste figury słowne w rodzaju „li tylko”, może i dobre są w literaturze, ale na ambonie to jedynie niepotrzebne dodatki. Do wiernych trzeba mówić zwykłym, prostym językiem, takim, jakiego ludzie używają w codziennych rozmowach.
W książkach pozwalam sobie niekiedy na umieszczanie nieco trudniejszych kazań. Zawsze przecież można przeczytać je ponownie. Ale na ambonie mogę powiedzieć kazanie tylko jeden raz i muszę w tym momencie trafić zarówno do profesora uniwersytetu, jak i do prostego człowieka, bez żadnego wykształcenia.
Nie na darmo kolejna złota kaznodziejska zasada głosi: „Wstrząsaj treścią, a nie formą”.
— Kazanie, modlitwy, śpiewy — wszystko to powinno sprzyjać wyjątkowemu sacrum Mszy św. Natomiast jeśli na ambonie jest za dużo gestów, wtedy ludzie przestają na nie zwracać uwagę i zaczynają się rozpraszać. Owszem, zdarza mi się czasem gestykulować, ale robię to oszczędnie i tylko wtedy, gdy rzeczywiście ma to jakiś sens. Staram się przy tym zawsze mówić kazania w sposób zwarty, jasny i komunikatywny. Ale jednocześnie zwracam także uwagę na to, co dzieje się wśród „audytorium”. I jeśli w czasie kazania ktoś przechadza się głośno po kościele albo dzwoni czyjaś komórka, przerywam i czekam, aż wszystko się uspokoi. To buduje właściwą atmosferę skupienia oraz pokazuje, że jestem z wiernymi w stałym kontakcie i zależy mi na ich uważnym odbiorze.
Kwintesencją kaznodziejskiego stylu Księdza jest tytuł jego książki: Kazanie espresso. Krótkie, mocne, stawia na nogi. Po czymś takim powinienem właściwie powiedzieć: „Nie mam więcej pytań” i zakończyć naszą rozmowę.
— Tak, to chyba najlepszy tytuł ze wszystkich moich książek. Espresso jest mocną kawą, a właściwie esencją kawy. Ta esencja wypita w miarę szybko nie tylko stawia na nogi, ale działa potem w człowieku przez dłuższy czas. I dokładnie o to samo chodzi mi w kazaniu. Reakcja wiernych po jego zakończeniu powinna być mniej więcej taka: ojej, dlaczego już skończył, przecież mówił tak ciekawie, tak pobudzająco, a tu nagle amen.
Człowiek powinien wyjść z kościoła z poczuciem niedosytu. A potem jeszcze długo pamiętać, dyskutować i rozważać słowa usłyszane na ambonie.
Ale czy naprawdę dłuższe kazanie musi zawsze prowadzić do nadmiernego obżarstwa i w konsekwencji do nieuniknionego przesytu?
— Wszystko zależy oczywiście od sposobu, w jaki się je przygotuje. Kiedyś, w czasie Wielkiego Postu wygłosiłem długie, 25-minutowe, kazanie. A potem przyszli do mnie ludzie i powiedzieli: „szkoda, że tak krótko”. To był największy komplement, jaki usłyszałem w ciągu całej mojej kaznodziejskiej „kariery”.
W jaki sposób udało się wtedy księdzu „nie zanudzić bliźnich swoich”?
— Zrobiliśmy w parafii krzyż — taki sam, na jakim umarł Jezus Chrystus — zwykły, prosty, z sękami. Wyważyliśmy go odpowiednio, wyliczyliśmy, jaką powinien mieć wysokość. A potem ze wskaźnikiem dokładnie tłumaczyłem wiernym wszystkie szczegóły: ile ważył krzyż, jaka była odległość z pretorium na Golgotę, w jaki sposób Pan Jezus niósł krzyż, jak się pocił, jak krwawił, jak umierał.
W kościele panowała cisza jak makiem zasiał. A 25 minut minęło jak ręką odjął.
To bardzo piękny wyjątek od reguły głoszącej, że kazanie musi mieć dobry wstęp i zakończenie. I najlepiej, żeby to wszystko było jak najbliżej siebie.
— Tak, dokładnie tak powinno być. Tyle że do takiego kazania trzeba się bardzo dobrze przygotować. Wbrew pozorom nie jest to wcale łatwa praca. Stworzenie tych kilku zdań nie przychodzi ot tak sobie. Śmiem twierdzić, że krótkie kazanie przygotowuje się o wiele dłużej niż mowy wielominutowe. Tutaj każde zdanie musi być dokładnie przemyślane, poustawiane i odcedzone z nadmiaru niepotrzebnych słów.
Zdarza się często, że cały dzień chodzę wokół już napisanego kazania, zastanawiam się, czy odpowiednio wybrzmi ono na ambonie albo czy nie powinienem może użyć innych przykładów, innych słów. I niekiedy dosłownie w ostatniej chwili, już po przeczytaniu Ewangelii, zmieniam jego treść.
A potem „wielka improwizacja”?
— Nie, nigdy. Nawet wówczas dzieje się to w ramach jakiegoś wcześniej rozważanego planu. To nie jest improwizacja, a raczej wariacja na dany temat. Trzymam się głównego motywu, wiem, co chcę powiedzieć, i tylko czasami żongluję innymi przykładami.
Mogę sobie na to pozwolić, bo staram się być zawsze perfekcyjnie przygotowany do kazania. Nie mógłbym wejść na ambonę nieprzygotowany i błagać: „Duchu Święty, powiedz mi, co mam teraz mówić”. W ten sposób to można sobie samemu rozważać Słowo Boże, ale na pewno nie głosić naukę dla kilkuset osób. Bo niby dlaczego Duch Święty ma zadziałać akurat wtedy? Ponieważ Go szantażuję?!
„Wystarczy kilka minut, by z każdego mojego trzyzdaniowego kazania zrobić kazanie kilku- czy kilkunastominutowe. Tylko po co tak długo?” — stwierdził kiedyś Ksiądz w jednym z wywiadów.
— No właśnie, my, księża zapominamy niekiedy o ograniczeniach ludzkiej percepcji. Ktoś kiedyś obliczył, że człowiek potrafi w pełni skupić uwagę jedynie przez pięć minut. A potem zaczyna odpływać, choćby nie wiem jak ciekawe było kazanie.
Trzeba także wziąć pod uwagę, że inaczej się słucha, zasiadając wygodnie w filharmonii, a inaczej stojąc czy nawet siedząc w zimnym albo ciasnym kościele. Dotyczy to szczególnie ludzi starszych, wokół których utarł się zupełnie mylny stereotyp, że lubią długie kazania.
Jest Ksiądz także zdeklarowanym przeciwnikiem wszelkiej maści kaznodziejskich ozdobników — tych wszystkich „braci i sióstr”, „najmilszych” i „umiłowanych”...
— Przez pewien czas pracowałem jako korespondent KAI i nauczyłem się wówczas, że w depeszy prasowej nie może znaleźć się choćby jedno słowo za dużo. Zgodnie zaś z dziennikarską regułą „odwróconej piramidy”, w pierwszym zdaniu powinno być zawarte w zasadzie wszystko, cała treść komunikatu. I może dlatego jest mi dzisiaj trochę łatwiej tworzyć krótkie kazania.
Najbardziej cieszę się, kiedy w czasie kolędy ludzie mówią: proszę księdza, przychodzę z kościoła do domu i wiem, o czym ksiądz mówił, a nawet mogę o tym opowiedzieć innym.
Przygotowując się do tej rozmowy, nasłuchałem się niestworzonych historii na temat słynnej bazy cytatów ks. Burzyka. Podobno nie ma takiej rzeczy, która nie mogłaby stanowić źródła wyimków wykorzystywanych później w Księdza kazaniach.
— Dobry kaznodzieja powinien mieć cały czas oczy dookoła głowy i słuch o czułości radaru. Starać się wyczuwać puls tego świata. Dlatego rocznie czytam kilkadziesiąt książek, przeglądam setki gazet i periodyków, oglądam mnóstwo filmów i dokumentów. I to mi bardzo pomaga. Ale nawet najbardziej efektowny cytat czy bon mot ma sens jedynie wtedy, gdy można do niego dorobić naprawdę wartościową puentę.
Bardzo często mówię także kazania odwołujące się do własnych życiowych doświadczeń. Bo kiedy pomyślę sobie o tych wszystkich rzeczach, które przeżyłem przez 50 lat mojego żywota, to właściwie do każdego kazania mógłbym zastosować coś od siebie. Zauważyłem przy tym, że takie osobiste odwołania od razu wywołują maksymalne zainteresowanie ze strony słuchaczy.
Narzuca sobie Ksiądz jakieś samoograniczenia?
— Staram się wykorzystywać wszystkie najważniejsze rzeczy i sprawy, jakimi żyje dzisiejszy świat. Nigdy jednak w swoich kazaniach nie nawiązuję do polityki, bo to jest akurat materia, która ludzi dzieli, a nie łączy. Chętnie odwołuję się za to do kwestii społecznych. Ostatnio mówiłem nawet o skoczkach narciarskich. Chwaliłem wielkich mistrzów skoczni, podkreślałem ich pozytywne nastawienie do świata, pogodę ducha, kulturę bycia, skromność. Na przeciwległym biegunie stawiałem zaś niektórych skoczków — nie chcę ich tutaj wymieniać z nazwiska — zawsze takich spiętych, nerwowych, może nawet trochę agresywnych, których sportowe gwiazdy świeciły bardzo krótko i szybko gasły.
Wydaje mi się, że właśnie tego typu obserwacje mogą być ciekawym punktem wyjścia do zderzenia ich z Ewangelią albo z naszymi życiowymi postawami. Tym bardziej że wierni słuchają takich swojskich przykładów z podwójnym zainteresowaniem.
Trudno chyba jednak odsiewać wartościowe słowa od tego całego medialnego zgiełku i papuziej pstrokacizny współczesnego świata...
— Zazwyczaj wybieram instrumentalnie jakiś niewielki wycinek filmu, książki albo piosenki, który przypadł mi do gustu, a wszystko pozostałe ignoruję. W ten sposób zebrałem już kilka tysięcy różnego rodzaju cytatów, na niemal dowolny temat.
Benedyktyńską pracą?
— Nie, raczej dobrą metodologią pracy. Dzięki pomocy informatyków stworzyłem specjalną, choć bardzo prostą, bazę danych. Teraz mogę już błyskawicznie wyszukiwać odpowiednie cytaty według frazy albo hasła.
Najpierw jednak, czytając książkę czy gazetę, zakreślam ciekawe partie tekstu za pomocą żółtego flamastra. Potem dodaję jeszcze zakładki i tak przysposobiona książka wędruje do osoby, która przepisuje zaznaczone fragmenty, bo moja podstawowa zasada to: „Nigdy nie rób tego, co mogą za ciebie zrobić inni”. Następnie z otrzymanego pliku Worda wklejam cytaty do mojej bazy danych i nadaję im odpowiednie hasła. I to jest najważniejszy moment, bo im więcej trafnych haseł przyporządkuję do danego tekstu, tym łatwiej go później wyszukam i wykorzystam.
Mam wrażenie, że Księdza kazania, czyli słynne już „burzyki”, przypominają swoją konstrukcją filmy Hitchcocka — najpierw musi być trzęsienie ziemi, a potem napięcie powinno tylko rosnąć...
— Coś w tym rzeczywiście jest. Kiedyś porównałem nawet kazanie do westernu, a kaznodzieję do kowboja, który musi wejść na scenę i „rozwalić” wszystkich. „Rozwalić”, czyli wstrząsnąć słuchającymi, rozbudzić w nich intelektualny i duchowy niepokój, dać asumpt do głębszych przemyśleń. Taki religijny wstrząs może bowiem zaowocować tym, że słuchacz stanie w końcu w prawdzie przed Bogiem i przed sobą samym.
Najkrótszy „burzyk”, jaki wyszedł spod Księdza ręki?
— Salvador Dali uważał, że jedyną rzeczą, jakiej świat nigdy nie może mieć dosyć, jest przesada i zasadę tę stosował w swojej twórczości.
W świątyni modli się dwóch ludzi: faryzeusz i celnik. Faryzeusz przesadził w pysze, celnik przesadził w pokorze. Pan Jezus zganił faryzeusza, a pochwalił celnika.
Lepiej więc w życiu przesadzić w pokorze niż w pysze. Amen.
Mocne!
— Można też to kazanie oczywiście rozbudować i bez żadnego problemu zrobić z niego gładką, przyjemną dla ucha dziesięciominutową przemowę.
I znów ciśnie się na usta to retoryczne pytanie: tylko po co?
— No właśnie, po co?
Jeszcze jedna rzecz, która rzuca się w oczy: niezwykłe zewnętrzne uporządkowanie Księdza kazań...
— To jeszcze zależy od tego, czy „burzyki” są pisane, czy też mówione. „Burzyki” pisane cechują się tym, że każdy akapit jest w nich idealnie równy.
Zaraz to sprawdzę... Ojej, faktycznie!
— Proszę zauważyć, że jeżeli pierwszy akapit liczy linijkę i dwa centymetry, to drugi i trzeci muszą mieć dokładnie tyle samo. Nie trzy, ale właśnie dwa centymetry.
Lubi ksiądz idealny porządek?
— Tak, przyznaję, jestem estetą, a na punkcie porządku mam obsesję. Wszędzie wokół mnie musi panować schludność i ład — w domu, na biurku, w papierach i w wyglądzie zewnętrznym też. Kiedy mam nieporządek, nie mogę się skupić. W moich kazaniach też oczywiście zakładam wzorowy porządek. Stąd ta równość zdań składających się na wstęp, rozwinięcie i zakończenie.
Być może to zamiłowanie do porządku wynika po części również z moich korzeni. Jestem wszak Ślązakiem...
No właśnie, odbył Ksiądz wyjątkowo daleką drogę: od górnika dołowego do erudyty-humanisty z matematycznym umysłem.
— Ależ ja wcale nie jestem erudytą, bo taki tytuł zakłada jednak posiadanie jakiegoś zasobu stałej wiedzy. Tymczasem moja wiedza nadal jest bardzo powierzchowna, a większość informacji pochodzi ze wspomnianej już wyżej bazy danych. Zresztą nie mam nawet takiej pamięci, która pozwalałaby mi na wierne zapamiętywanie cytatów. A już na pewno nie przy tak wielkiej ilości wyimków. Mogę więc powiedzieć, że mam raczej rozwiniętą pamięć operacyjną niż rozbudowany twardy dysk.
W swojej książce Wielkopostna kroplówka napisał Ksiądz, że kondycja duchowa wielu wiernych przypomina dziś stan pacjentów na szpitalnym OIOM-ie...
— Wielki Post to czas, kiedy wszyscy bez wyjątku mamy szansę na podreperowanie naszej kiepskiej kondycji duchowej. Te czterdzieści dni jest rzeczywiście okresem takiego OIOM-u, na którym dochodzimy trochę do siebie. Ale żeby ta kuracja okazała się skuteczna, nie może ograniczyć się tylko do doraźnej, ratowniczej pomocy. To ma być początek całkowitej przemiany życia, rozpoczęcia prawdziwej profilaktyki i troski o własne zdrowie duchowe.
Jestem bowiem zdecydowanym przeciwnikiem takiego „wyliczonego” podejścia do Wielkiego Postu, kiedy to ludzie robią postanowienia w walce ze swoimi nałogami albo grzechami i biorą się za siebie tylko w tym okresie. Znam nawet takie osoby, które nie piją w Wielkim Poście, ale potem są już pijane przez całą oktawę Wielkiej Nocy. To bez sensu. Bo takie katowanie organizmu i poddawanie go terapii szokowej może wręcz zaszkodzić z medycznego punktu widzenia.
Jakie lekarstwa na Wielki Post wypisze zatem „doktor” Burzyk?
— „Współczesny człowiek, podobnie jak fizycznie chory pacjent, potrzebuje «leków» i «składników odżywczych» w znaczeniu duchowym” — możemy przeczytać w przedmowie do Wielkopostnej kroplówki. Nie będę tutaj oryginalny, bo nikt jeszcze nie wymyślił niczego skuteczniejszego niż sakramenty ustanowione przez Jezusa Chrystusa. To najlepsze lekarstwa pod słońcem. Pokuta, pojednanie i Eucharystia. I tak jak bierzemy profilaktycznie witaminy, tak powinniśmy jak najczęściej przystępować do Komunii św. i spowiedzi. A już na pewno wtedy, gdy pojawia się grzech ciężki. Najlepszą kroplówką jest bowiem łaska uświęcająca, kiedy to człowiek znajduje się w pełnej łączności z Bogiem.
Dobrze zbilansowaną duchową dietę powinny dodatkowo uzupełniać Droga Krzyżowa, kazania pasyjne w trakcie Gorzkich żali i rekolekcje wielkopostne.
Na koniec poproszę jeszcze o jakiegoś krótkiego wielkopostnego „burzyka”.
— To może zakończę puentą do kazania na Środę Popielcową, którego punktem wyjścia jest opis obrazu Pietera Bruegla Raj pasibrzuchów.
Posypanie głowy popiołem nie zmieni naszego życia, bo to nie jest czynność magiczna, a kapłan nie jest szamanem czy czarownikiem. Popiół jest jedynie znakiem przypominającym o pokucie i nawróceniu, a także o tym, że zawsze powinniśmy być ludźmi umiarkowanymi i wstrzemięźliwymi. Wskazuje na przemijalność świata materialnego i związanych z nim przyjemności. Dopóki człowiek nie weźmie się gruntownie za siebie, za swoje wnętrze, to nawet gdyby cały wysmarował się popiołem, nic mu to nie pomoże.
opr. mg/mg