Chrześcijaństwo wobec pokusy fundamentalizmu

Analiza znaczenia terminu "fundamentalizm" w odniesieniu do różnych zjawisk z historii chrześcijaństwa

 

"Widmo krąży po świecie, widmo fundamentalizmu" - sparafrazowano znane powiedzenie Marksa i Engelsa, którzy w 1848 roku wyrazili swą metaforą przekonanie, że zwalczane przez ówczesne rządy "widmo" komunizmu stanowi nie jakiś twór wyobraźni, ale rzeczywistą siłę, do której należy przyszłość.1 Historia zdawała się długo a uciążliwie potwierdzać oczekiwania obu owych panów. Dziś podobne pytanie dotyczy fundamentalizmu: czy rozwinie się na dłużej w realną siłę społeczną, w polityce lub religii, czy też pozostanie zjawiskiem marginalnym, dyskutowanym tylko przez intelektualistów i omawianym przez dziennikarzy zainteresowanych egzotyką kultury duchowej?

 

Zatrzymać historię

Powszechnie dziś stosowane pojęcie fundamentalizmu oznacza te tendencje życia społecznego, w których trzymanie się tradycjonalistycznie pojętych fundamentów ma służyć przeciwstawieniu się takiemu czy innemu "modernizmowi". W chrześcijaństwie oznacza to dążenie do zachowania wąsko rozumianej tożsamości wyznaniowej, bez liczenia się z historycznym rozwojem pojmowania religijnych prawd, norm i instytucji. Termin brzmi dziś jak epitet czy donos, mimo tak nobilitującej etymologii. Niczego wszak, dosłownie i w przenośni, nie da się zbudować bez jakiegoś fundamentu. Ewangelia też wzywa do stawiania domu na skale, nie zaś na piasku. Dlaczegóż zatem dążenie do wzmacniania podstaw społecznie zagrożonej wiary czy moralności, a więc działanie z gruntu pozytywne, nabrało tak negatywnego znaczenia, że i sami fundamentaliści nie chcą się tak nazywać? Czy z tego powodu, że ich oponenci jawnie lub skrycie sprzyjają destrukcji, czy może dlatego, że owi obrońcy fundamentów pragną je wzmacniać nie tam, gdzie potrzeba? A może są to głównie wzajemne mniemania jednych o drugich? Nie fakty zatem, lecz mylne lub przesadne o nich wyobrażenia? Ale i te, bez względu na stopień słuszności, same stają się faktami z zakresu zbiorowej świadomości. Ona zaś stanowi już całkiem realną siłę społeczną. Wzajemne postrzeganie, opinie i oceny są energią, która przy pomocy interakcji stereotypów skleja lub rozsadza ludzkie masy. Dlatego warto się przyjrzeć co ważniejszym źródłom fundamentalizmu.

Tendencje fundamentalistyczne i ich przezwyciężenie można obserwować w całej historii Kościoła. Sam jednak termin i jego desygnat powstał późno, kształtując rysy chrześcijańskiej postaci fundamentalizmu: poza Europą i nie w Kościele katolickim. Zwycięski pochód nauk przyrodniczych i historycznych w liberalnym świecie początków XX wieku oraz moralne problemy towarzyszące industrializacji, a także liberalna teologia protestancka, reinterpretująca istotne nawet prawdy chrześcijaństwa, wszystko to niepokoiło także jego amerykańskich wyznawców rozlicznych konfesji, zorientowanych pietystycznie i konserwatywnie. Z inicjatywy pastorów zaczęto w latach 1910-1915 wydawać w Stanach Zjednoczonych serię broszur The Fundamentals, rozdawanych bezpłatnie wśród wiernych. W 1919 roku utworzono World’s Christian Fundamentals Association, a w 1920 C.L. Laws użył po raz pierwszy nazwy "fundamentalista" jako samookreślenia tych, którzy pragną ratować zagrożone podstawy chrześcijaństwa, przeciw któremu sprzysiągł się nowoczesny świat: pooświeceniowy, liberalny, zagrażający wierze ojców, sprzyjający moralnemu upadkowi społeczeństwa.

Za szczególnie groźne uznano przenikanie myśli przyrodniczej do egzegezy Pisma Świętego, którego werbalną nieomylność - łącznie z wypowiedziami pozareligijnymi i uwarunkowanym historycznie obrazem świata - fundamentaliści uznali za podstawowy dogmat. Uważali, że tylko literalne rozumienie Biblii pozwoli ocalić jej autorytet. Przyjmowali więc stworzenie świata w sześć dni i odrzucali teorię ewolucji. W religii liczy się tylko prawdziwość Pisma, ponadczasowa i niewzruszona. Wszystko, co jej przeczy, należy odrzucić.2 Spośród chrześcijańskich wyznań Europy z modernizmem teologicznym walczył głównie Kościół katolicki, zmagając się z krytyczną biblistyką, liberalizmem, teorią ewolucji. Nie było tu jednak sytuacji skłaniającej, jak w amerykańskiej mozaice wyznań i sekt, do wyróżniania kilku podstawowych prawd warunkujących bycie chrześcijaninem. Tutejsze wielkie konfesje nie szukały jeszcze wspólnych mianowników. Mentalność obleganej przez świat kościelnej twierdzy, podejrzliwość wobec nowoczesności i lękowe reakcje były jednak podobne. One też tworzyły i tworzą na każdym etapie przyspieszającej historii grunt dla fundamentalistycznych tendencji.

 

Osaczeni współczesnością

Ich podłożem, tak kiedyś jak dziś, jest ciągłe poczucie zagrożenia teraźniejszością. Zagrożenia większego niż to, jakiemu człowiek spodziewa się sprostać. Zagubienie i strach wobec rzeczywistości otwiera drogę do jej mitologizowania. Granica między tym, co jest, a tym, co się wydaje, zaciera się, jak w każdej zresztą panicznej reakcji. Kojącej pewności szuka się tym bardziej gorączkowo, im ważniejsze obszary życia uzna się za podważone. Celem staje się wtedy uzyskanie za wszelką cenę pewności egzystencjalnej, absolutnej. Z pomocą przychodzą systemy, które pewnością zajmują się wręcz zawodowo, radykalnie a uniwersalnie: ideologie, światopoglądy, religie. Oferują co najmniej światło w tunelu i orientację na bezdrożach ducha i umysłu, a nawet pokazują sens ukryty czy nadciągający poprzez chaos rozpadających się światów, osobistych i zbiorowych. Interpretują one, porządkują, organizują mgławice wydarzeń, dążeń, działań. Dlatego systemy te - zarówno polityczne, filozoficzne, jak religijne - stają się ulubionym miejscem schronienia, podłożem czy narzędziem fundamentalizmu.

Szczególnie łatwo ulegają mu religie, które swe początki wywodzą z Objawienia. Nie jest przypadkiem, że przejawy fundamentalizmu spotyka się głównie w judaizmie, chrześcijaństwie i islamie. Uzasadniając swe istnienie otrzymanym wprost od Boga orędziem do przekazania, oscylują bowiem ciągle w polu napięć między obu biegunami własnego zadania: między wiernością świętemu dziedzictwu a koniecznością jego dostosowania do potrzeb i możliwości nowych pokoleń. Żywotność religii zależy od twórczego godzenia obu tych przeciwstawnych, a jednak uzupełniających się funkcji. Zwolennicy wyraźnej przewagi jednej z nich chętnie minimalizują racje drugiej strony. Wtedy zamiast wzbogacającej wszystkich współpracy mamy rozdarcie: spór czy wręcz walkę strażnika skarbu z siewcą.

Spór to starszy niż dzieje chrześcijaństwa, znany już z kart Starego Testamentu. Strażnik powiada dziś tak: Bóg raz na zawsze jasno wyraził swoją wolę, a od jej wypełnienia zależy zbawienie ludzi wszystkich pokoleń. Jej zatem należy się posłuszeństwo, a Objawienie musi pozostać niezmienione aż do końca świata. Chrześcijaństwo, jeśli nie chce utracić tożsamości, musi bronić niezmienności swej nauki.

Owszem, ale i jej dostosowanie do współczesności jest niezbędne - odpowiada siewca. Skoro objawione orędzie jest uniwersalne, to nie tylko w treści, ale i w przeznaczeniu, gdyż dane jest dla wszystkich, czyli bardzo różnych ludzi. Jeśli więc mają je przyjąć wszyscy, a nie tylko potakujące wszystkiemu (do czasu) dzieci i przywiązani do tradycji emeryci, tudzież przekopujący się do sedna religii, a nie czytani teologowie, musi ono podlegać adaptacjom. Chrześcijaństwo przecież ma dać realną szansę zbawienia żywym ludziom, nie zaś pozostać zbiorem nienaruszalnych twierdzeń, abstrakcyjnych poglądów i mądrości życiowych, które - wyliczone w oficjalnych tekstach, a dla ogółu dość obojętne - znaczą coś wszędzie a nigdzie. Gdy nie udaje się dosięgnąć rzeczywistego człowieka, ukształtowanego przez konkretny czas i kulturę, chrześcijaństwo traci swój cel i uniwersalną tożsamość jako mało komu potrzebne. Wszak powiedziano nam, iż sól, która swój smak utraci, nadaje się tylko do posypywania chodników.

 

Cztery perspektywy

Podobnych wystąpień pierwszego czy drugiego rodzaju, w mowie i piśmie, napotkać można w Kościele multum. Tyle że rzadko razem, gdyż adherenci postaw kustosza i siewcy na ogół nie przepadają za swoim towarzystwem, jako że wolą wsłuchiwać się we własne monologi niż cudze argumenty. A szkoda, bo jedni tracą przez to sposobność zapytania, co zostanie z chrześcijaństwa, jeśli zacznie ono głosić tylko to, co znajduje masowy poklask; drudzy zaś nie dowiedzą się, jaki będzie los tejże religii, skoro przestanie być zrozumiała czy wręcz atrakcyjna. Możliwości są cztery, nie więcej:

  1. Pierwszeństwo ma dostosowanie się do ducha czasu. Wszystko należy podporządkować tej zasadzie, przesuwając akcenty, skracając prawdy i redukując normy.
  2. Depozyt wiary i przykazań ważniejszy jest od ich dostosowywania. Należy bronić tradycji kosztem elastyczności.
  3. Skuteczne przekazywanie jest ważniejsze niż chęć przekazania wszystkiego, co kiedykolwiek stanowiło część kościelnej doktryny.
  4. Absolutny prymat należy się wierności czystej nauce, podawanej za tradycją, w całości i bez kompromisów. Tylko to gwarantuje, że chrześcijaństwo pozostanie chrześcijaństwem, a jego wyznawcy uzyskają potrzebną i poszukiwaną przez nich pewność.

Mamy zatem cztery postawy, które określić można kolejno jako: modernistyczna, konserwatywna, progresywna, fundamentalistyczna.3 Tylko dla pierwszej z nich nienaruszalność treści religii jest czymś drugorzędnym, dla pozostałych - przeciwnie. O ile jednak stanowisko drugie i trzecie poddaje się stopniowaniu (można wszak być bardziej czy mniej konserwatywnym lub postępowym), o tyle fundamentalizm cechuje bezkompromisowa sztywność. Efekt jest taki, że broniąc podstaw wiary całym sercem, często nie broni się rzeczywistych zasad czy dogmatycznych podwalin chrystianizmu, lecz jego wtórnych elementów, bocznych gałęzi, konkretnych kształtów historycznych, spowodowanych tym, że w określonych warunkach przeszłości pewnych prawd nie dało się czy nie umiano wyrazić inaczej. Interpretacja norm czy doktryn dokonywana środkami istniejącej kultury i w jej granicach (inaczej byłaby wszak niekomunikatywna, czyli praktycznie żadna, jak tłumaczenie Polakowi z greki na chiński), uznana zostaje za jedynie możliwą i ponadczasową.

 

Logika stanu oblężenia

Na niewiele zda się próba tłumaczenia, że przekazywanie prawdy wymaga ciągle jej nowej interpretacji, gdyż każda z nich, również jedyna znana żyjącym, bo przez nich zastana, nosi na sobie znamię czasów, w których i dla których jej dokonano. Myślenie historyczne jest fundamentalistom zgoła obce. Nie są oni w stanie dostrzec ani wielowiekowej ewolucji dogmatu, ani zmiennych proporcji norm życia chrześcijańskiego, ani dziejów kościelnych poszukiwań oraz autokorekt w rozpoznawaniu nauki objawionej. Sztuka odróżniania spraw istotnych od wtórnych, nienaruszalnych od względnych, trwałych od czasowych jest im obca.

Chrystianizm zawsze był, jest i będzie wpisany w konkretną kulturę, nie egzystując sam w sobie czy w ogóle. Nawet całkiem stałe jego elementy, prawdy i wymagania zmieniają z czasem miejsce w szeregu lub schodzą z pola uwagi, bywa, że większe zostanie przesłonięte przez mniejsze, skupiając na sobie uwagę wiernych, a za nimi pasterzy. Ta dokonująca się ciągle synteza tożsamości z aktualnością budzi równie ciągłą dyskusję o owo pogranicze stałego i zmiennego, tudzież o tego pogranicza dopuszczalność, szerokość czy niezbędność. Spierają się o to konserwatorzy istniejących mostów łączących z przeszłością i projektanci nowych, niezbędnych dla przyszłości. Co przy jako tako właściwej proporcji ilościowej jednych i drugich całemu Kościołowi Bożemu na zdrowie wychodziło i wychodzi.

Gorzej, jeśli jedni lub drudzy są w zdecydowanej mniejszości. Trwoga podpowiada wtedy strategię: odciąć komunikację, odgrodzić się, wzmóc czujność. Kto chciałby izolację przebić od środka, opowiadając o potrzebie otwarcia i dialogu, jest naiwny lub kupiony. Trwa przecież stan oblężenia. W otoczonej przez wrogi świat twierdzy nie ma miejsca na dyskusje i różnicę zdań. Najważniejsza jest dyscyplina i jednomyślność, gdyż od nich zależy wynik boju. Bo też w pobożnych pismach o fundamentalistycznej orientacji pobrzmiewają często tony militarne. Mowa tam ciągle o zmaganiu się czy walce z, obronie przed, oporze wobec, o służbie opisywanej w poligonowym stylu, tudzież o strategii i podstępach wroga, czernionego chętnie sadzą piekielną.

Bez wroga zaś fundamentaliści żyć nie potrafią, jako że wtedy musieliby przestać zwalczać, a zacząć budować, co i mniej efektowne, i bardziej męczące, a do tego wymagające kooperacji z myślącymi nieco odmiennie. Nie mając zaś wystarczająco mocnego poczucia wartości własnej, nie potrafią zdobyć się na wymianę poglądów, a tym bardziej na ich korektę, widząc w niej zagrożenie swojej identyczności. Im ona słabsza, tym ostrożność większa. Gdyby ów lęk przed zachwianiem własnej tożsamości był mniejszy, rosłaby gotowość uczestniczenia w ciągłym procesie uczenia się w kontakcie i dyskusji, by przyswajać sobie od innych wszystko, co wartościowe.

Fundamentalizm rzadziej towarzyszy wierze silnej, a częściej słabej, która zamiast pogłębiania dającego moc zawierzenia Bogu działającemu w każdym i zamiast płynącego stąd pokoju głębi szuka niespokojnie podpórek zewnętrznych. Nie tylko skłócona rodzina czy targany sporami kraj usiłują czasem przezwyciężać rozdarcie uderzając na wspólnego wroga. Potrzebują go także ciągle do sklejania swego pękniętego wnętrza fundamentaliści. Jednak taka integracja przeciw komuś przesuwa tylko w inne miejsce własne problemy, pogłębiając wewnętrzną dezintegrację.

 

Już w Dziejach Apostolskich

Termin fundamentalizm w odniesieniu do katolicyzmu używany jest dopiero od lat siedemdziesiątych. Jest to jednak novum bardziej terminologiczne niż rzeczowe. Postawa bowiem tak określona ma wiele wspólnego z dawnym tradycjonalizmem czy integryzmem. Strach przed nowym i nie do końca rozpoznanym od początku stanowił wyzwanie i pokusę dla Kościoła. Już Apostołowie mieli ochotę pozostać w bezpiecznym wieczerniku, aż dopiero specjalna interwencja Ducha Świętego spowodowała przełamanie strachu i wyruszenie w nieprzyjazny świat. Ale w pierwszym pokoleniu chrześcijan ścierały się jeszcze dość długo dwie tendencje: otwarcia na świat i zamykania się przed nim. Jedno groziło obcymi wpływami, lecz stanowiło jednocześnie szansę zaszczepienia chrześcijaństwa szeroko i daleko, drugie sprzyjało zwartości małej trzódki i jej moralnej tężyźnie, kosztem jednak zamknięcia się garstki wybranych przed zmurszałym światem, który i tak wkrótce przeminie.

Rozwój pierwotnego chrześcijaństwa odbywał się na zasadzie przezwyciężania oporów integrystów, by przejąć z zewnątrz wiele niezbędnych elementów (filozofia, administracja, oprawa kultu itd.). Bez tej odwagi wiary, która pierwszym wyznawcom dała moc przezwyciężenia lęku nie tylko przed prześladowaniem, ale i przed roztopieniem się w potężnym morzu religijnych kultur antyku, uczniowie Jezusa pozostaliby peryferyjną grupą, nie dostrzeganą i nie rozumianą w natłoku ówczesnych religii, sekt, idei, szukających - jak dziś - uznania i adeptów.

Problemy istniały jednak również wewnątrz. Chrześcijanie wywodzący się z judaizmu byli przekonani, że Prawo Mojżeszowe jako nakaz Boski musi być wypełniane co do joty, od obrzezania po najmniejszy przepis Tory. Nawracającym się z religii greckich i rzymskich wydawało się to absurdalne i sprzeczne z chrześcijańską wolnością. Obie frakcje miały swoich wysokich patronów wśród Apostołów, Paweł sprzeciwiał się Piotrowi. Biblijnie usankcjonowaną decyzję podjęła w Jerozolimie cała jej starszyzna wraz z Apostołami: "Postanowiliśmy bowiem, Duch Święty i my, nie nakładać na was żadnego ciężaru oprócz tego, co konieczne" (Dz 15, 28). Powiedziano wtedy o fundamentach wiary - tak, i dlatego właśnie fundamentalizmowi - nie. Z perspektywy czasu (bo mimo decyzji jerozolimskiego "szczytu" spory toczyły się nadal) okazało się, że to właśnie odważne przestawienie zwrotnicy umożliwiło nowej religii wyjście z narodowego i kulturowego zaścianka na arenę ówczesnego świata.

Starożytnych fundamentalistów kościelnych reprezentować mogą rygoryści opierający się łagodzonej przez hierarchię dyscyplinie pokutnej, gdyż jej surowość uderzała rykoszetem w sam Kościół (dożywotni pokutnicy odwykali od życia religijnego, zaś katechumeni odkładali swój chrzest na późne lata). Sekciarski (nie heretycki) ruch montanistów w II i donatyzm w IV wieku to także typowe formacje fundamentalistyczne.

Inny przykład z historii teologii: podstawowy problem naszej wiary - kim jest Jezus z Nazaretu. W sporach chrystologicznych pierwszych wieków wykorzystano cały dorobek antycznej uczoności, ale sprawa była równie trudna intelektualnie, co życiowo ważna. Bowiem tylko wówczas, gdy Nazarejczyk jest Bogiem, jesteśmy uratowani. Podstawowe pytanie, stojące w samym centrum nowotestamentowego Objawienia, domagające się zdecydowanej odpowiedzi, brzmi: człowiek czy Bóg-Człowiek? Fundamentalistyczna odpowiedź formułowana przez gnostyków - którzy gardząc materią, zaprzeczali Wcieleniu, opowiadając o pozornym ciele Chrystusa - miała swoich zwolenników. Podobnie jak ciesząca się większym powodzeniem nauka Ariusza: wyłącznie Bóg zbawia, a Bóg jest jeden, Syn został stworzony. Na co wielki Kościół na Soborze Nicejskim w 325 roku sformułował naukę o "Bogu prawdziwym z Boga prawdziwego, zrodzonym, a nie stworzonym". Syn jest tej samej istoty co Ojciec, ale jest odeń różny. Mamy tu modelowy przypadek rozwiązania antymodernistycznego i zarazem antyfundamentalistycznego: wierność Pismu zostaje osiągnięta dzięki wyjaśnieniu pojęciowemu, wziętemu z arsenału nowoczesnej wówczas filozofii (homousios - współistotny). Podstawowe przesłanie wiary zostaje ocalone, herezja arianizmu wykazana. Spory ponicejskie toczą się już na obszarze dwu środkowych rozwiązań: konserwatywnego i progresywnego. Czy i inne klasyczne herezje nie odznaczały się fundamentalizmem swych podstawowych struktur?

 

Obrona religii wbrew Ewangelii

Zostawiając to pytanie otwarte, wróćmy do fenomenów bardziej współczesnych. Zacząć należy od tego, że już od kilku wieków chrześcijaństwo egzystuje nie jako jeden globalny Kościół, jak w czasach apostolskich czy podczas Soboru w Nicei. Chrześcijański fundamentalizm nosi więc cechy konfesyjne - jest katolicki, protestancki, prawosławny itd. Wyznaniowe warianty postawy fundamentalistycznej mają oczywiście różne wyznaczniki treściowe, mimo wspólnego podłoża psychologicznego, jakim jest wspomniana lękliwa chwiejność gorączkowo poszukująca ostoi pewności. Nie znaczy to, że ów syndrom może się przyoblekać wyłącznie w szaty chrześcijańskie. Gdy zaś to czyni, broni na wszelki sposób wszystkiego, co może wzmocnić jedynie współcześnie dostępną, czyli wyznaniową postać chrześcijaństwa. Jego fundamentalistyczne wersje są więc antyekumeniczne, ekskluzywne wobec innych religii, niezdolne do dialogu z pozakościelnymi prądami duchowymi. W katolicyzmie wyraża się to najczęściej w odrzucaniu II Soboru Watykańskiego, który zmierzał do położenia kresu takiemu myśleniu.4 Jego przedstawiciele czynią to wprost lub dyskretnie: zarzucając konsekwentnym realizatorom Soboru jego zniekształcenie.

Pokusa przykucia Boga do symbolu, przeszłości czy litery jest pokusą fundamentalistyczną. W ulegającej jej religijności "symbol staje się fetyszem. Zabezpieczenie symbolu i jego wprowadzenie w kulturę i społeczeństwo jako najwyższy cel usprawiedliwia takie środki, które poza nim nie dałyby się usprawiedliwić. Łatwo dostrzec, jak mało ma to wspólnego z duchem Jezusa", który w obronie swej prawdy odwołał się do niej samej, nie wspierając jej ani przymusem, ani uprzywilejowaniem. Absolutyzacji ulega zarówno symbol, jak i przeszłość, której Tradycja zastąpiona zostaje tradycjonalizmem, czyli postawą pojmującą wierność dziedzictwu nie jako pielęgnację czegoś żywego, lecz na sposób łańcucha robotników podających sobie z rąk do rąk te same martwe cegły - pisał o "wiecznie wczorajszych" Hans Urs von Balthasar. Taki fundamentalizm, ciągle przywołując Tradycję, zaprzecza jej samej, neguje bowiem jej żywotność. Nawet nie podaje dalej owych cegieł, tylko siada na nich, by się nie potłukły. Jeśli zaś podejmuje się już misji, to nie umie się powstrzymać od rzucania owymi cegłami w okna innych kultur.5

Łatwo tu więc zauważyć wyraźnie własnościową, nie zaś pokornie poznawczą postawę wobec prawdy, monopolizację etyki, czarno-białą wizję rzeczywistości, niezdolność do dialogu, skłonność do agresji wobec wrogów na zewnątrz i wewnątrz twierdzy. W ferworze walki o literę wyparowuje z niej duch. Najpierw duch Kazania na Górze (za nim wyprowadza się z reguły i duch zwykłej miłości bliźniego, i jeszcze zwyklejszej sprawiedliwości), zalecający cichość, czynienie pokoju, znoszenie prześladowań, nie zaś obracanie gorliwości w fanatyzm i zrażanie sympatyków chrześcijaństwa własnym awanturnictwem. Wojnę o własne konstrukcje i samopoczucie fundamentaliści zwą obroną Kościoła, nie pytając go o aprobatę.

Rycerze prawdy mało bowiem dbają o to, do jakiej opinii o Kościele przyczyniają się swoim wojowaniem albo ilu mądrzejszych, lepszych, uczciwszych od siebie ludzi w tymże Kościele zrażą lub zniszczą publicznym ich osądzaniem i pomawianiem na łamach arcykatolickiej prasy czy antenie takiegoż radia. Obrona nienaruszalnego skarbca prawd i norm, łącznie z ich zastanym kształtem, barwą, umiejscowieniem, opakowaniem itd. - usprawiedliwia przypisywanie najgorszych nawet intencji tym, co kwestionują którąkolwiek z właściwości owego skarbca. Jego stróże są czujni, ale nie w ewangelicznym sensie gotowości na niespodziewane przyjście Pana, którego obecność trzeba rozpoznać w każdej prawdzie i dobru, a zawsze w drugim człowieku, ale czujni podejrzliwością i węszeniem spisków.

 

Bądź mym przewodnikiem

Mają poczucie misji, nierzadko wodzostwa, które osobiście akceptuje sam Pan Bóg. Oczekują więc zupełnego posłuszeństwa, którego uciążliwości rekompensowane są zdjęciem ciężaru odpowiedzialności. Zawsze są tacy, którzy bardzo tego potrzebują i garną się pod skrzydła tych, którzy posiadłszy proste recepty na skomplikowaną rzeczywistość, myślą za nich, decydują i wytyczają. Słabą bowiem osobowość, także osobowość religijną, charakteryzuje chwiejne poczucie bezpieczeństwa. Ludzie tacy odbierają odmienność poglądów jako własne zagrożenie. Pokonują swój organiczny lęk jak spłoszone stworzenia potrzebujące kryjówki. Pociągają ich jasno sformułowane prawdy i normy, a nie ciągłe poszukiwania i udręka ważenia miar i ocen w samotności sumienia. Wolą pewność ciasnego schronienia niż niepokojącą przestrzeń wolności, w której doznają zawrotu głowy. Odpowiedzialność składają najchętniej na barki innych.

Taka postawa nie musi przecież pomniejszać czy ograniczać ani prowadzić w objęcia fundamentalizmu, jeśli stanowi etap na drodze rozwoju, a nie jego kres czy cel. Mowa bowiem nie o normalnej fazie rozwojowej, gdy młody wiek nie pozwala jeszcze na pełną samodzielność ocen i wyborów, lecz o przedłużaniu dzieciństwa w dorosłym życiu chrześcijańskim. Nie chodzi także o chwilowe kryzysy dojrzałych ludzi, którzy po zagubieniu się pośród wartości i w gradacji prawd potrzebują ćwiczeń rehabilitacyjnych, by wydostać się ze swej wtórnej niedojrzałości. Bywa przecież, że ciągnie się ona nieprzerwanie od wczesnych po zgoła całkiem późne lata.

W Kościele katolickim sprzyja temu niezwykle mocne wyakcentowanie strony instytucjonalnej. Czyni się tu o wiele więcej, by owieczki trzody Pańskiej pasły się w możliwie najbardziej zwartej gromadzie pod czujnym okiem pasterzy, zaś mniej, żeby wierni przypominali raczej bogactwo różnorodności ryb, które, choć pływają w różnych kierunkach, to przecież w jednym oceanie, i nie opuszczając tej samej życiodajnej wody trafiają w końcu do sieci Boskiego Rybaka. Obawa przed indywidualizmem jest w Kościele bez porównania większa niż lęk przed religijnym kolektywizmem. Troska o wychowanie do wspólnoty góruje wyraźnie nad dbałością o wychowanie tejże wspólnoty religijnej tak, by pamiętała o granicach własnych uprawnień wobec sumienia jednostki i o zaufaniu do niej jako warunku duchowego jej rozwoju.

Gdy poczucie odpowiedzialności za innych obraca się głównie w strach przed nadużywaniem przez nich wolności, łatwo skłania do takich wypowiedzi i działań, których szlachetne intencje tracą na czytelności i są postrzegane jako aktywność mentorsko-kontrolerska. Niewiele tu pomoże zarzekanie się pasterzy, że oni wszak z misją, posłannictwem i w poczuciu odpowiedzialności. Ich szczere o tym przekonanie to nie to samo co partnerskie budowanie swej wiarygodności. Nazbyt intensywnie ponaglani i nadzorowani w każdym szczególe, zatykają uszy lub czują się co najmniej zwolnieni z podstawowej samoobsługi w dziedzinie odpowiedzialności. Nadmiar moralizowania też może demoralizować.

Zostawiając jednak niesfornych, wracajmy do subordynowanych, włączających się w religijne ruchy i ugrupowania, stanowiące w przypadku młodzieży kwiat i nadzieję Kościoła. Rzeczywiste walory formacyjne tych wspólnot sprawdzi przyszłość, weryfikując dojrzałość chrześcijańskiej osobowości. Kiedy cech takich nie widać u byłej młodzieży, można się zastanawiać, czy aby źródłem przedłużonej aż po siwiznę niesamodzielności sumienia nie był fundamentalistyczny właśnie profil niegdysiejszej formacji. Taka jej postać miewa bowiem wzięcie u młodych, którzy szukając w tym wieku prostych odpowiedzi na złożone kwestie, mimo zachłyśnięcia wolnością chętnie oddają jej część w ręce przewodnika, by pozbyć się odpowiedzialności. Miła dla kierującego grupą subordynacja miewa i takie właśnie sprężyny, popychające obie strony do fundamentalistycznych układów.

 

Selektywne odczytywanie Kościoła i świata

Fundamentalistycznie usposobione autorytety dobierają sobie pomocników i następców spośród najwierniejszych, choćby miernych. Kwalifikacje fachowe czy osobowe liczą się najmniej. Temat chrześcijańskiej dojrzałości w praktyce znika po - szybującym ponad kościelnymi realiami w obłokach ogólników - kazaniu do bierzmowanych. Oczekuje się dziecięcego, nie zaś dojrzałego, oddania papieżowi. Z tym jednak, że deklarowanej lojalności towarzyszy wybiórcze traktowanie papieskiego (soborowego również) nauczania: z przemilczaniem wątków o ekumenizmie, wolności sumienia, szacunku dla innych religii i poglądów. Dlatego wśród wyrazów oddania Ojcu Świętemu nie przytacza się choćby takich jego słów:

Kościół nie zamyka bynajmniej oczu na niebezpieczeństwo fanatyzmu czy fundamentalizmu tych ludzi, którzy w imię ideologii uważającej się za naukową albo religijną czują się uprawnieni do narzucania innym własnej koncepcji prawdy i dobra. Prawda chrześcijańska do tej kategorii nie należy. Nie będąc ideologią, wiara chrześcijańska nie sądzi, by mogła ująć w sztywny schemat tak bardzo różnorodną rzeczywistość społeczno-polityczną, i uznaje, że życie ludzkie w historii realizuje się na różne sposoby, które bynajmniej nie są doskonałe. Tak więc metodą Kościoła jest poszanowanie wolności przy niezmiennym uznawaniu transcendentnej godności osoby ludzkiej (Centesimus annus, 46).

Fundamentalista jest daltonistą z wyboru. Uznając tylko biel i czerń, zapewnia sobie proste widzenie świata. Jest zawsze w posiadaniu prawdy. Nie potrzebuje jej szukać, zgłębiać, rozróżniać stopni jej pewności. Na żadnym z tych stopni nie doznaje więc rozterki czy wahania, nie nachodzą go wątpliwości. I wtedy nic nie stoi już na przeszkodzie, by po jasełkowym uproszczeniu złożoności ludzkich spraw i sprowadzeniu ich do diabelstwa lub anielstwa wziąć własne uproszczenia i bezmyślenie za wyraz mocnej wiary, a katastroficzne prognozy i ponurą zawziętość za przejaw żarliwości. Wykorzystywanie religii nie jest tożsame z jej obroną.

Fundamentalizm jest postawą podzielną i podlegającą stopniowaniu. Bywa ostrym stanem zapalnym lub tylko lekką gorączką ducha. Może przybierać postać kuriozalną, która kompromituje głównie siebie samą, może być przejściowy jak kampania wyborcza, ale też i taki, który długo nie ustępuje, otępiając umysły jak miejski smog. Że zaś fundamentalizm ma taką opinię, iż nikt się do niego nie przyznaje, a diagnoza objawowa do łatwych nie należy, nietrudno tu o pochopne etykietowanie, dyskredytujące konkretną osobę czy grupę (w niniejszym tekście nie ma żadnych adresów). Trafnie zaś określeni usiłują ową etykietę przykleić innym. W ten sposób każdy z dumnie podniesioną głową mówi: "dzięki Ci, Panie, że nie jestem jako ten fundamentalista". Można bowiem popaść w rodzaj kontrkrucjaty, alias antyfundamentalizmu fundamentalistycznego, co świadczyłoby skądinąd o zaraźliwości samegoż fundamentalizmu.

Cóż jednak czynić wobec owego wcielenia strachu przemieszanego z wolą mocy, jakim zawsze był i jest fundamentalizm? Z jego sposobem konstruowania pewności, redukcjonizmem, autorytaryzmem, czcią dla przywódców? Z manichejskim widzeniem świata, rozpołowionego na zły i dobry? Skoro energie swe zużywa głównie na walkę z tworami własnej spętanej strachem wyobraźni i prowadzi w tym celu taką politykę poczucia bezpieczeństwa, która produkuje nowe lęki? Co robić ze sprowadzaniem polifonicznej rzeczywistości do paru dźwięków i kilku strun, nieustannie szarpanych? I z uzurpacją prerogatyw Sądu Boskiego?

Fundamentalizm bowiem nie wyprowadza ludzi z domu niewoli do wolnej ziemi Bożych obietnic, lecz zawraca go w przeszłość, obiecując bezpieczeństwo i nasycenie jednoznacznością. Już nie historia z jej wymaganiami trudnego rozwoju w marszu przez pustynię doświadczeń jest miejscem Boskiego działania - jak w judeochrześcijańskim Objawieniu - lecz jednakowo ponadczasowa prawdziwość widziana poza społeczeństwem i historią.

Wyznaczanie linii między postawami fundamentalistycznymi a niefundamentalistycznymi jest trudne także dlatego, że korzenie fundamentalizmu są głównie natury psychologicznej. Z tego też powodu tak słabo trafiają do fundamentalistów racjonalne argumenty. Człowiek bowiem w poczuciu zagrożenia socjalnego, religijnego czy politycznego podatny jest nie na racje, lecz na populistyczne hasła, jako że niepewność woła o uciszenie gwarancjami.

Czy zatem nie da się nawiązać kontaktu z fundamentalistycznie usposobionym bliźnim? Szansę taką stanowi własny fundamentalizm potencjalny, drzemiący w każdym. Bo oto na przykład przekonany zwolennik tolerancji gotów ją czasem proklamować i zaprowadzać w sposób zgoła nietolerancyjny. Albo świadom jest przynajmniej możliwości takiej lub podobnej fundamentalistycznej reakcji własnej. Pamięć o własnych pokusach i skłonności do "antyfundamentalistycznego fundamentalizmu" pomaga nam zrozumieć fundamentalistę i podjąć z nim rozmowę.

Skoro zaś fundamentalizm jest irracjonalny, iluzją byłoby oczekiwać, że ustąpi przed rozumnymi argumentami. A że kurczowo trzyma się formuł i zewnętrznych kształtów jako fundamentów, nie można mu tych podpórek zakazać czy zabrać. Jak chromemu laski. Lepiej mu pomóc w rekonwalescencji, by, doszedłszy do głębszych źródeł egzystencjalnej pewności, mógł odrzucić kule z własnego przekonania. Źródła te Karl Rahner widzi nie w moralności, a w mistyce, uważając, że obowiązek wprowadzania w nią musi być ciągle przypominany, zwłaszcza w Kościele rzymskokatolickim. Powraca tu bowiem ciągle - jak pisze wiedeński pastoralista Paul Zulehner - pokusa takiego zaniedbania mistyki Ewangelii, że Ewangelia zostaje potraktowana jak bezpiecznik mieszczańskiej moralności.

Skoro korzenie fundamentalizmu tkwią w lęku, należy skupić się na nim właśnie, nie zaś na samych jego przejawach, tym bardziej że sami fundamentaliści, w przeciwieństwie do wielu współczesnych, owych lęków nie tłumią w sobie i gotowi są o nich rozmawiać. Granicę dialogu określą sami fundamentaliści, jako że to wynika z ich logiki rozgraniczeń i z potrzeby obrazu wroga. Inna granica dialogu to nietolerowanie przez nich tolerancji, co trudno oczywiście tolerować.

 

Dialog z przeciwnikami dialogu?

Należy tedy fundamentalizm brać poważnie, nie tylko ze względu na tkwiące w nim zagrożenia dla społeczeństwa i Kościoła, ale i dlatego, że ironizowanie nie rozwiąże problemu, a tylko go pogłębi. Nazwano fundamentalizm powstaniem przeciw nowoczesności, jej roszczeniom i niespełnionym obietnicom. Jeśli fundamentalizm nie ma się stać grabarzem tej nowoczesności i jej rzeczywistego dorobku, musi być traktowany serio, służąc jako stymulator nowego samookreślenia i autokorekty kwestionowanej przezeń formacji.

Problem bowiem nie jest akademicki, lecz życiowy, a jego reperkusje ogarniają pedagogikę, duszpasterstwo, media, prawo. W fundamentalizmie ciągle czai się destrukcja. Ta, którą zarzuca się wyłącznie innym, by przypisać sobie pełnię rozeznania prawdy i monopol chronienia jej fundamentów. Ich rzeczywiste zagrożenie przez ciągle nowe reinterpretacje chrześcijaństwa i jego wymagań oraz przez narastającą społecznie ignorancję podstaw wiary uważane jest przez niektórych za wyjaśnienie, a czasem i częściowe usprawiedliwienie fundamentalistycznej reakcji. Przecież to, choćby nie do końca udany, odruch ratunkowy! - powiadają.

Cóż, aplikowanie w dobrej (?) wierze złego lekarstwa nie pomoże choremu. Gdy chwieją się fundamenty światów, pora na jednoczenie sił dla ich utrzymania, poprzedzone debatą, gdzie są one naprawdę zagrożone, nie zaś na mianowanie się jedynymi obrońcami dostrzegalnej podmurówki przez ekskluzywną garstkę ludzi, która z czasem zużywa coraz więcej energii na zwalczanie własnych współbraci, odmawiając im miana prawdziwych katolików. Bo istnieje tylko biel i czerń, swoi i obcy.

Od rzeczywistych obrońców zagrożonych w ten czy inny sposób podstaw chrześcijaństwa różni fundamentalistów wiele. Najpierw przekonanie, że sami najlepiej rozpoznali zaniedbaną przez innych (czasem i przez hierarchię) prawdę i normę. Temu sekciarskiemu roszczeniu towarzyszy autorytarne pojmowanie roli własnego przywódcy (bezwzględne posłuszeństwo i zaufanie) oraz traktowanie złożonej rzeczywistości przy użyciu mało skomplikowanych narzędzi: bo prawda jest prosta.

Fundamentalistyczne ugrupowania oferują świadomość siły zbiorowej i uczestnictwa w elitarnej wspólnocie. Ta jednak poprawia swe zbiorowe samopoczucie nie poprzez chrześcijańskie służenie drugim (zatem: "poznacie ich po owocach"), ale przez poniżanie ich (podejrzliwością, pochopnym piętnowaniem, demonizowaniem) gwoli własnego wywyższenia. To inni są źli, służą diabłu, więc trzeba ich zwalczać (nie: ewangelicznie znosić, pociągać przykładem, trafiać do nich łagodną perswazją) - zwalczać w imię Boga. Tak wielki cel uświęca wiele środków, nie tylko te szlachetne. Stąd brak oporów w pomawianiu i etykietowaniu. I w ten oto sposób partia Pana Boga gotowa jest bronić Jego praw, łamiąc w tym celu najważniejsze z nich, czyli depcząc człowieka, który inaczej myśli czy żyje. Toczy się tedy fundamentalistyczny bój o prawdę przy zastosowaniu wielce rozciągliwej wykładni VIII przykazania i mnożą się środki nacisku, by przyspieszyć zapanowanie królestwa prawdziwej wolności. Wolności pod ścisłą kontrolą, by nie doszło do swawoli. Chętnie też wyręcza się Opatrzność i podpowiada Duchowi Świętemu, gdzie ma tchnąć. Wyprzedzając przy tym władze kościelne w orzekaniu o czyjejś prawowierności, zamiast zająć się pogłębianiem własnej i poznawaniem cudzej, by nie wyrokować przedwcześnie, a korygowanie poprzedzać perswazją czy edukacją.6 Łatwo dopisać ciąg dalszy katalogu różnic między rzeczywiście chrześcijańską troską o fundamenty wiary a fundamentalizmem. I nie ma obawy o pomylenie adresów krytyki.

 

Na klęczkach, a wybiórczo

Fundamentalistyczne myślenie i postawa rozróżnień nie uznają. Religijne stwierdzenia zamieniają w prosty plakat. Obce im jest pojęcie gradacji ważności prawd i norm, zrozumienie potrzeby inkulturacji jako warunku ciągłego wpisywania się chrześcijaństwa w zmienne kultury świata, by nie skazać się na nieobecność. Kwestionowane są zatem próby realizacji wiary w nowych kontekstach teraźniejszości (aggiornamento). Z fundamentalizmem wiąże się rygoryzm moralny i ciasna, legalistycznie pojęta pobożność, a nad wszystkim góruje zasada: rozkaz i posłuszeństwo, wykroczenia i kara.

Fundament fundamentalizmu to nie otwarcie się na podstawy, początki czy źródła chrześcijaństwa w ślad za biblijnym przesłaniem, w którego środku mieści się dobra nowina i wolność chrześcijańskiego człowieka, lecz ukształtowany na jednym z etapów historii program wiarygodności litery, uznany za jedyną wykładnię nieomylnej prawdy, wyłożony przy pomocy czarno-białego schematu i uogólniających ocen. Wiara chrześcijańska pojęta fundamentalistycznie nie respektuje dziejowego procesu przemian w pojmowaniu, interpretowaniu i wyrażaniu religii. Dialog, otwartość na świat współczesny, poważne traktowanie jego wyzwań są odrzucane. Naukowa i teologiczna krytyka, osobiste poglądy i doświadczenia wiary jawią się jako jej zagrożenie czy niszczenie. Liczy się instytucjonalny, nie mistyczny czy wspólnotowy wymiar Kościoła. Katolicki fundamentalizm szuka schronienia w Kościele odchodzącym w przeszłość, przedsoborowym, gorączkowo usiłując go przywrócić lub, gdzie ciągle jest taki, podtrzymać. Idealizuje zatem dawne dobre (?) czasy Kościoła pojmowanego jako społeczność doskonała czy identyczna z hierarchią. Wiara od strony człowieka pojmowana jest jako przylgnięcie do formuł i reguł, nieruchomych, statycznych, przy uniformistycznie rozumianej tożsamości. W fundamentalistycznym horyzoncie nie mieści się teologiczne pojęcie "prawowierności dynamicznej i dialogowej", jakie rozwinął Walter Kasper, obecny biskup Rottenburga.

Komunikacja wiary ma się bowiem dokonywać monologowo, z góry w dół, w formie przekazu informacji i wiedzy religijnej. Jedność Kościoła realizuje się w jednorodności, a określa ją centrum owej jedności w Rzymie. Jej instrumentem jest prymat i prawo kanoniczne, niewiele poza tym. Współczesnemu wołaniu o trudną wolność pełnoletniej jednostki fundamentalizm przeciwstawia ofertę ucieczki w bezpieczne schronienie, zbudowane na wskazanych jako absolutne fundamentach pewności. Ich konstrukcja polega jednak albo na restauracyjnym cofnięciu się i uchwyceniu paru punktów historycznego rozwoju doktryny, albo na wybraniu ze współczesnej nauki Kościoła kilku pozycji, by na tak zredukowanej podstawie budować odpowiedzi na wszelkie pytania teraźniejszości, nie wykluczając często i kwestii natury politycznej.7

Mimo ciągle deklarowanej wierności nauczaniu papieskiemu jego recepcja jest w fundamentalistycznych środowiskach dziwnie wybiórcza. Z niektórych fragmentów tego nauczania czyni się test ortodoksji dla wszystkich (np. niedopuszczalność środków antykoncepcyjnych), zaś inne (np. wolność sumienia, ekumenizm) traktuje się jako niebyłe lub wręcz odrzuca, uznając za drogę fałszywą czy niebezpieczną. Owi klękający przed Papieżem obrońcy fundamentów zachowują w najlepszym razie powściągliwe milczenie, gdy ten modli się w Asyżu z przedstawicielami innych religii, odwiedza świątynię protestancką czy rzymską synagogę albo gdy kanonizując katolickie ofiary innowierczej przemocy, mówi o męczennikach innych wyznań, jakich przysporzyli katolicy. Deklamacje bowiem lojalności wobec hierarchii cichną tam, gdzie słowa czy działania przełożonych Kościoła nie odpowiadają wyobrażeniom fundamentalistycznego ugrupowania.

Fundamentalizm, mimo jego superortodoksyjnego samopoczucia, nie da się pogodzić z istotą katolicyzmu. Sedno Ewangelii i sedno fundamentalizmu stają w diametralnej opozycji. Ewangelia głosi wolność dzieci Boga, fundamentalizm ucieczkę od wolności. Ewangelia broni miłości wszechogarniającej, fundamentalizm zacieśnia jej zasięg. Ewangelia powiada: nie bójcie się, fundamentalizm jest wcieleniem strachu. Ewangelia prowadzi w optymistyczną przyszłość, fundamentalizm odciąga ku murszejącej przeszłości, by szantażować nią teraźniejszość, budowaną jak zawsze w trudzie poszukiwań.

Podobne do siebie na całym globie lęki epoki kryzysu wielu długo niewzruszonych pewników nakładają się w Polsce na rodzime okoliczności. Jest swoistą ironią historii, że fundamentalistyczne elementy systemu negowanego społecznie przez pół wieku (jedynie słuszna ideologia, jej niepodważalna wykładnia przez wyłącznie kompetentną elitę, kolektyw wyrokujący o cudzych odchyleniach od linii, monopol oficjalnego kreowania opinii itd.) zostały w 1989 roku przezwyciężone politycznie, ale przejęte mentalnie przez sporą część zapalonych przeciwników tegoż systemu i umieszczone pod religijnym sztandarem, jako broń przeciw nowym zagrożeniom, odczytanym po staremu. Fobie osobiste, grupowe, narodowe łączą się łatwo, zwłaszcza u nas, z religijnymi. Wspólnota strachu, pogłębiając wbrew Ewangelii oddzielanie prawdy od miłości, sprzyja wspólnej destrukcji własnych a rzeczywistych fundamentów.

 

KS. JAN KRACIK, ur. 1941, profesor historii Kościoła PAT. Autor kilku książek, systematycznie publikuje recenzje i szkice w "Tygodniku Powszechnym", "Znaku" oraz czasopismach historycznych.

 

Przypisy:

1. T. Meyer, Fundamentalismus. Aufstand gegen die Moderne, Reinbek 1989, s. 7.

2. E. Geldbach, Fundamentalismus, "Bibel und Kirche", Jh 43: 1988, s. 97; J. Niewiadomski, Fundamentalistische Versuchung des Katholizismus, "Theologie der Gegenwart", Jh 32: 1989, s. 104-106.

3. W. Beinert, Christlicher Fundamentalismus, "Anzeiger für die Seelsorge" (Freiburg), Jh 105: 1996, s. 37, 55-60; Eindeutige Antworten? Fundamentalistische Versuchung in Religion und Gesellschaft, hrsg. J. Niewiadomski, Thaur 1988, passim.

4. W. Beinert, dz. cyt; H.J. Türk, Fundamentalismus, "Stimmen der Zeit", Jh 116: 1991, s. 86, 93-94; Katholischer Fundamentalismus - Häretische Gruppen in der Kirche?, hrsg. W. Beinert, Regensburg 1991, s. 26-33, 67-71.

5. K. Mertes, Fundamentalizm i religia, "Przegląd Powszechny", 9/1993, s. 242, 247-248.

6. E. Koch, Fundamentalismus. Eine elementare Gefahr für die Zukunft?, "Stimmen der Zeit", Jh 120: 1995, s. 521-530; Die verdrängte Freiheit. Fundamentalismus in der Kirchen, hrsg. H. Kochanek, Freiburg 1991, passim; W. Beinert, Wie begegnet man Fundamentalismus und Fundamentalisten?, "Anzeiger für die Seelsorge", Jh 105: 1996, s. 336-339.

7. Katholischer Fundamentalismus, passim; Das neue Fundamentalismus. Rettung oder Gefahr für Gesellschaft und Religion?, hrsg. K. Kienzler, Düsseldorf 1991, passim; H. Fries, Nicht Gespenst, sondern Wirklichkeit. Zur Diskussion über einen katholischen Fundamentalismus, "Christ in der Gegenwart", Jh 44: 1991, s. 237-238.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama