Z cyklu "Poszukiwania w wierze"
Ksiądz będzie umiał mi doradzić albo nie, ale przynajmniej mi nie dokopie. I tylko dlatego odważam się napisać ten list. Mam dwadzieścia pięć lat. Główny problem mojego życia to niezgodność płci odczuwanej z płcią biologiczną. Wciąż rozpoznają w sobie kobietę, z całą tą dla mnie przeklętą kobiecą subtelnością, skłonnością do marzeń, doznawaniem satysfakcji z wykonywania prac typowo kobiecych. Do dziewczyn nie mam żadnego pościgu, a chociaż (jak sądzę) mógłbym mieć dzieci jako mężczyzna, to marząc o posiadaniu rodziny zawsze widzę siebie w roli matki. Z tego powodu muszę wykluczyć małżeństwo z moich planów życiowych, bo tylko unieszczęśliwiłbym żonę, a sam stałbym się jeszcze bardziej nieszczęśliwy. Nieszczęśliwy jestem strasznie, czuję się gorzej niż kaleka. Pamiętam, że miałem wielki żal do rodziców, że nie przeszkadzali mi, kiedy bawiłem się lalkami, a nawet sami ubierali mnie na kolorowo i kazali mi nosić długie włosy. Dzisiaj sądzę, że moje żale nie były całkiem słuszne. Rodzice może przyczynili się trochę do utrwalenia tej mojej nieszczęsnej skłonności, ale jej chyba nie wytworzyli. Po prostu taki się urodziłem. To ostatnie zdanie brzmi tak zwyczajnie, ale Ksiądz nigdy nie zrozumie, ile rozpaczy, ile wstrętu do siebie i do takiego życia zawiera się w tym zwyczajnym zdaniu: „Po prostu taki się urodziłem”.
Mimo to wszystko nie jestem homoseksualistą. Myślę, że zawdzięczam to temu, że jeszcze jako uczeń technikum przejąłem się bardzo wypowiedzią na temat homoseksualizmu z pierwszego rozdziału Listu do Rzymian. Ale właśnie tutaj zaczyna się problem, z którym zwracam się do Księdza. Mianowicie od dawna jest we mnie nieprzeparta potrzeba posiadania przyjaciela. Nie wielu przyjaciół, ale jednego. I zawsze takiego przyjaciela sobie znajduję. Nie ma między nami niczego nieczystego. Kolejni przyjaciele nie domyślają się chyba moich skłonności. Kiedy patrzę wstecz, widzę, że wybierałem sobie na przyjaciół typy zdecydowanie męskie. Nie jestem zaborczy, łatwo godzę się na to, żeby przyjaźń była głównie jednostronna. Wystarcza mi to, że wolno mi wpadać często do domu przyjaciela, w czymś usłużyć itp. Dla siebie oczekuję tylko tyle, że jestem aprobowany i nie bierze się mnie za natręta. Nie przeszkadzało mi, kiedy obecny mój przyjaciel chodził z dziewczyną, brał ślub i cieszył na mające się urodzić dziecko. Jakoś cieszyłem się nawet razem z nim. Wątpliwości ogarniają mnie dopiero wtedy, kiedy porównam jego przyjaźń małżeńską oraz moją przyjaźń do niego. Przecież ta moja przyjaźń jest kompletnie jałowa i do niczego nie prowadzi! Jeszcze jeden powód, żeby czuć wstręt do siebie i do moich psychicznych poplątań. Czy zdaniem Księdza takie zaspokajanie potrzeby przyjaźni da się usprawiedliwić?
Kiedy po otrzymaniu Pańskiego listu zacząłem — jak to się mówi — obczytywać się w temacie, szybko zrozumiałem, że w pierwszym rzędzie powinienem Panu pogratulować. To jednak wielki dar Boży, że ze swoim problemem chce się Pan zmagać w duchu i w świetle wiary.
Bo główny ton dzisiejszego myślenia i poradnictwa na temat homoseksualizmu jest niepokojąco pogański. Przymiotnika „pogański” używam tu w sensie dosłownym, a przez pogaństwo rozumiem postawę wyniesienia do rzędu wartości najwyższej czegoś, co nie jest Bogiem. Otóż wielu ludzi, którzy wypowiadają się dziś na temat homoseksualizmu, czyni to w postawie padnięcia na twarz przed bożkiem, któremu na imię potrzeba seksualna. Ludziom tym nie może pomieścić się w głowie, że człowiek o skłonnościach homoseksualnych mógłby odmówić składania ofiar temu bożkowi. Toteż bardzo trudno im wytłumaczyć, że naszą wolność urzeczywistniamy nie poprzez kłanianie się bożkom, ale wręcz odwrotnie: człowiekiem wolnym jest ten, kto jest panem swoich potrzeb i nie pozwoli się zdeterminować przez potrzeby moralnie nie uporządkowane.
Zatem proszę nie wierzyć swoim odczuciom, jakoby był Pan cały pogrążony w ciemnościach. Jest w Pańskim życiu moment niezwykle jasny. Mam na myśli to, że może Pan sobie uczciwie powiedzieć: „Mimo to wszystko nie jestem homoseksualistą”. Oby tylko udało się Panu w tej postawie trwać i napełniać ją coraz większym sensem.
Wiara pomoże Panu przezwyciężyć największą ciemność, jaką dostrzegam w obecnej Pana sytuacji. Ten wstręt, jaki Pan odczuwa do samego siebie, to naprawdę coś ciemnego i niedobrego, co może Pana zniszczyć. Proszę sobie pomyśleć: Pan Jezus oddał swoje życie nie tylko za nas wszystkich, ale za każdego z nas. Każdy z nas, dosłownie każdy, jest Mu niewyobrażalnie drogi. Czy godzi się więc żywić wstręt do kogoś, kto jest bardzo drogi samemu Bogu? Naprawdę nie wolno chrześcijaninowi brzydzić się samym sobą. Wolno nam, a nawet trzeba, brzydzić się naszymi grzechami, bo i Bóg się nimi brzydzi. Byleby to tylko było twórcze, byleby przyczyniało się do naszego oczyszczenia. Ale sobą samym nie wolno mi się brzydzić. Jestem przecież stworzeniem Bożym, i to aż tak ukochanym, że Syn Boży poszedł za mnie na krzyż.
Za swoją złą skłonność winy Pan nie ponosi. Jest to niewątpliwie skłonność zła, tak jak złą skłonnością jest nie uporządkowany pociąg do alkoholu czy odczuwanie pokus sadystycznych — nawet jeśli człowiek nie sprowadzał na siebie tych skłonności. Z faktu jednak, że jest to skłonność zła, wynika tylko tyle, że trzeba ją trzymać w ryzach, nie wynika natomiast, żeby wolno było Panu z jej powodu brzydzić się samym sobą. Dotyczy to również tych osób, które taką skłonność sprowadziły na siebie swoimi grzechami — jeśli tylko chcą zaprzestać grzechów i podjąć nowe życie.
Proszę sobie przypomnieć, że kiedy Pan Jezus mówi o ludziach takich jak Pan, w Jego słowach nie ma ani cienia pogardy: „Są niezdatni do małżeństwa, którzy z łona matki takimi się urodzili. I są niezdatni do małżeństwa, których ludzie takimi uczynili” (Mt 19,12). Bez obawy błędu można powiedzieć jeszcze i to: Zna Bóg szczególny trud takiej sytuacji życiowej i będzie pamiętał krzywdę tych, których ludzie uczynili „niezdatnymi do małżeństwa”.
Zapewne słusznie wycofał się Pan ze swoich pretensji do rodziców. Ale niestety jest faktem, że niekiedy właśnie rodzice ponoszą główną winę za ukształtowanie w swoim dziecku tendencji homoseksualnych. Grzechem zaś, który wręcz o pomstę woła do nieba, jest to, co się nazywa demoralizowaniem nieletnich. Zaprawdę, pamięta Bóg krzywdy tych, których ludzie uczynili „niezdatnymi do małżeństwa”.
W przytoczonym przed chwilą słowie Pana Jezusa na szczególną uwagę zasługuje kontekst, w jakim zostało ono wypowiedziane. Mianowicie głównym tematem tamtej Jego wypowiedzi jest charyzmat celibatu, podjętego dobrowolnie ze względu na Królestwo Boże. Zatem Pańska sytuacja — podjęta w wierze — może się przemienić w szansę. Chodzi już nie tylko o to, że stoi Pan przed zadaniem trwania w czystości i dawania w ten sposób świadectwa Panu Jezusowi, iż — przy Jego pomocy — w każdej sytuacji Jego przykazania są słuszne i możliwe do zachowania. Chodzi o to, że ten krzyż — którego, w przeciwieństwie do innych celibatariuszy, Pan sobie nie wybierał — można przemienić w krzyż życiodajny. Pańska samotność może stać się szansą ułożenia swojego życia całkowicie według programu miłości, otwarcia swojego serca na potrzeby wielu ludzi.
Nie wolno mi podpowiadać, w jaki sposób ma to Pan uczynić. Swoje życie dla innych można realizować głównie poprzez pracę zawodową albo głównie poprzez takie lub inne zaangażowanie pozazawodowe. Naprawdę warto swoją samotność, nawet jeśli jej człowiek nie wybierał, nawet jeśli ją odczuwa jako bardzo ciężki krzyż — przyjąć jako swoje życiowe powołanie. Ktoś wspaniale przedstawił społeczną rolę samotnych, którzy nie chcą być egoistami: Jeśli rodziny są to jakby cegły składające się na wielką społeczną budowlę, to osoby samotne stanowią jakby zaprawę, która te cegły spaja w jedno.
Ufam, że uda się Panu wypracować taki właśnie styl swojego życia. Przekona się Pan wówczas, że te przyjaźnie, bez których obecnie nie potrafi Pan wyobrazić sobie swojego życia, to jest kiepskie rozwiązanie. Nawet jeśli wolne są one od seksualnych nadużyć, to przecież zawiera je Pan i podtrzymuje z niedobrej potrzeby wejścia w jakiś związek paramałżeński. Poczucie niesmaku, o którym Pan pisze, bardzo dobrze świadczy o Pańskim sumieniu: po prostu jest ono zdrowe i reaguje prawidłowo.
Powtarzam: Najsensowniejszym programem na życie wydaje mi się w Pańskim przypadku nie tylko pogodzenie się ze swoją odmiennością, ale szukanie w niej swojej szansy. Być może właśnie dzięki tej ranie, jaką Pan w sobie nosi, uda się Panu całe swoje życie nastawić na tę miłość, „która nie szuka swego” (1 Kor 13,5).
opr. aw/aw