Czy w Kościele jest miejsce na religijną indywidualność?

Z cyklu "Poszukiwania w wierze"

Zaniepokoiły mnie słowa Chrystusa: „Kto was słucha, Mnie słucha” (Łk 10,16). Żeby sprawę postawić jasno: Ja wierzę całym sercem w Chrystusa, który jest naszym Bogiem i Zbawcą, każde Jego słowo uważam za święte i nieomylne i życiodajne. Ale przyszło mi żyć w epoce, której świadomość została głęboko przeorana przez krytykę myślenia nieautentycznego. Człowiek współczesny może naprawdę bez złej woli dopatrzeć się w tych słowach „Kto was słucha, Mnie słucha” wezwania do duchowego infantylizmu, do powierzenia swoich religijnych poglądów w ręce biskupów i księży, do rezygnacji z osobowej niezależności i do roztopienia swojej indywidualności w grupie religijnej. Ponieważ wierzę w Chrystusa, wiem, że Jemu o to chodzić nie mogło. To zapewne wskutek mojej grzeszności nie mogę w słowie Bożym dostrzec zawartej w nim życiodajnej prawdy, zaś myśl moja spontanicznie kieruje się ku interpretacjom, które w moim odczuciu obrażają Boga. Moje pytanie brzmi zatem następująco: Jaka myśl Boża, zdaniem Księdza, zawiera się w przytoczonych słowach Chrystusa?

Chyba na dziesięć różnych sposobów rozpoczynałem ten list i w końcu doszedłem do wniosku, że powinienem najpierw Panu powiedzieć, jak te słowa rozumiem w odniesieniu do samego siebie. Jestem księdzem katolickim, Pan Bóg postawił mnie w takim miejscu i czasie, że mogę często i do wielu ludzi mówić o Jego sprawach. W tej sytuacji muszę wsłuchiwać się w słowa „Kto was słucha, Mnie słucha” jako w wielkie wezwanie i ostrzeżenie: Czy ja dostatecznie staram się o to, żeby moje nauczanie było naprawdę słowem Chrystusa? Chodzi nie tylko o to, żebym nie głosił swojego widzimisię, obcego wierze przekazywanej w Kościele poprzez pokolenia. Ja powinienem w taki sposób przekazywać Ewangelię, żeby słuchający mnie mogli usłyszeć w moich słowach nauczającego Chrystusa. Czy się o to modlę? A może swoim grzechem — również tymi grzechami, które widzi jeden tylko Bóg — staję się przeszkodą, utrudniającą bliźnim właściwy odbiór głoszonej przeze mnie nauki Bożej?

Żeby być głosicielem słowa Bożego, muszę być najpierw jego słuchaczem. Toteż zdanie „Kto was słucha, Mnie słucha” przypomina mi również o tym, że słowo Boże dociera do mnie poprzez różnorodne pośrednictwo ludzi. Już Pismo Święte, łącznie z Ewangeliami, zostało napisane przez ludzi. Oczywiście, za sprawą Ducha Świętego jest ono autentycznym słowem Bożym i rzeczywiście może nas ono napełniać światłem i mocą, które od samego Boga pochodzą. Ale zarazem zostało ono napisane przez ludzi, zanurzonych w swój czas i w swoją kulturę, ukierunkowanych przez swoje indywidualne uzdolnienia, temperament, ale i przez swoje słabości. Do tego stopnia kochający nas Bóg się uniżył, że swoje potężne i zbawiające słowo naprawdę wcielił w słowa ludzkie!

To, żeby ludzkie słowa Biblii były nieomylnym słowem Bożym, stanowiło jakby cel nadrzędny. W istocie Bogu chodzi przecież o to, żeby Jego słowo docierało do naszych serc i w nich żyło oraz żebyśmy się nim wzajemnie dzielili, żebyśmy je sobie wzajemnie przekazywali z serca do serca. Na tym m.in. polega tajemnica Kościoła, że ożywia nas jedno i to samo słowo Boże. Trudno przecież posądzać Pana Boga o to, że dał nam w Piśmie Świętym swoje nieomylne słowo, a zarazem nie potrafił lub nie chciał zatroszczyć się o to, żeby trwało ono nieomylnie w założonym przez Niego Kościele. Gdyby tak nie było, znaczyłoby to, że bramy piekielne przemogły Kościół (Mt 16,18), że nie jest już on „filarem i podporą prawdy” (1 Tm 3,15). Ponieważ zaś takiej ewentualności przyjąć nie mogę i wierzę głęboko, że słowo Boże nieomylnie trwa w Kościele — bardzo zależy mi na tym, żeby słuchać go w pełnej jedności z Kościołem.

Krótko mówiąc, słowa „Kto was słucha, Mnie słucha” zawierają obietnicę Bożą, że Duch Święty zachowa Kościół w istotnej wierności nauce Chrystusa, a zarazem stanowią wezwanie do nas, abyśmy — zarówno wówczas, kiedy słuchamy słowa Bożego, jak wówczas, kiedy dzielimy się nim z bliźnimi — troszczyli się o jedność w wierze z wszystkimi pokoleniami Kościoła.

Tyle bezpośrednio w odpowiedzi na Pańskie pytanie. Ale w tym właśnie miejscu — jak sądzę — niektórzy Czytelnicy postawią pytania, które w sposób pośredni znajdują się również w Pańskim liście: Czy ta jedność w wierze nie ma w sobie czegoś podejrzanego, czy nie osiąga się jej poprzez rezygnację z własnej umysłowej aktywności i niezależności? Czy nie grozi nam wówczas, że uznamy wygodnie, iż sama już przynależność do Kościoła i przyłączenie się do wyznawanych w Kościele przeświadczeń gwarantuje nam „dobre układy” z Panem Bogiem? Czy znaczenie, jakie przywiązujemy w Kościele do nauczania tych, którzy zostali w nim ustanowieni pasterzami, nie upodabnia wiary do różnych ideologii, w których przecież tak bardzo liczy się to, żeby głoszone opinie były „właściwe”?

Na te pytania można odpowiadać w wierze oraz niezależnie od wiary. Gdyby na przykład postawił mi je człowiek niewierzący, odpowiedziałbym zapewne, że osobiście bardzo staram się o to, żeby włączyć się jak najpełniej w wiarę Kościoła, ale że zarazem wymaga to ode mnie po dziś dzień niemałej pracy ducha, którą jednak podejmuję z największą ochotą i z oczywistym pożytkiem dla mojego umysłu. Wiara bowiem polega nie na tym tylko, że ja — razem z całym Kościołem — uznaję za prawdziwy, w jego całości i w każdym jego szczególe, symbol nicejski, który odmawiamy podczas każdej niedzielnej mszy. Każde ze zdań symbolu nicejskiego zaprasza mnie do fascynującej wyprawy w otwartą nam przez Chrystusa Bożą rzeczywistość. Zapewne nie mógłbym uczciwie wypowiadać tych zdań podczas mszy, gdybym nie doświadczył już wielokrotnie niepojętej rzeczywistości, na którą one wskazują. A doświadczałem jej — i wciąż na nowo będę doświadczał — poprzez wytrwałe szukanie Tego, którego już dawno znalazłem, poprzez trud i radość zachowywania Bożych przykazań, poprzez ciemności i jasność, jakie towarzyszą mojemu wgłębianiu się w słowo Boże.

Owemu niewierzącemu, który chciałby sprawdzić, czy przez wiarę w jedności z Kościołem nie wyzuwam się z swojej wolności, powiedziałbym jeszcze, że staram się rozróżniać wolność autentyczną od fałszywego poczucia wolności. Wiele naszych poglądów na temat sztuki, polityki, moralności, wypowiadamy niestety nie dlatego, że tak naprawdę myślimy, ale dlatego, że dzisiaj tak się myśli i mówi. I jeszcze człowiek gotów się wówczas chlubić oryginalnością i niezależnością swojej myśli, zwłaszcza jeśli te poglądy odbiegają od uznanych za tradycyjne. Postawa taka możliwa jest niestety również w dziedzinie wiary i osobiście bardzo zależy mi na tym, żeby jej nie ulec.

Ufam, że ów niewierzący uzna autentyczność mojego świadectwa. Jeśli nie — ja niestety nie mam możliwości przeprowadzenia logicznie przymuszającego dowodu, że nie jestem wielbłądem, że wiara nie czyni mnie niewolnikiem jakichś dogmatów czy tradycji. Ja mogę jedynie złożyć świadectwo, że wiarę swoją nie tylko przeżywam w wolności, ale że właśnie wiara ogromnie poszerza horyzonty mojej wolności (ale to już jest temat następny i teraz go nie podejmujmy).

Jak to możliwe, że pełna wierność wyznawanym przez Kościół dogmatom nie ogranicza mojej wolności, a zatem nie ogranicza również mojej religijnej indywidualności? Owego niewierzącego, który postawiłby mi takie pytanie, może próbowałbym namówić do przeczytania eseju Gabriela Marcela pt. Ortodoksja przeciwko konformizmowi (Od sprzeciwu do wezwania, Warszawa 1965, s. 234—243). Zdaniem Marcela, ortodoksji wręcz nie sposób pogodzić z doktrynalnym konformizmem, bo przecież jej istota nie leży „w podtrzymywaniu poprawnych opinii w sprawach dogmatu”, ale „w absolutnej wierności Słowu, które stało się ciałem”.

Powiedzmy to inaczej: Jeśli jakieś zdania wyznaczają ostateczny horyzont naszych poglądów, daliśmy się uwięzić w takiej lub innej ideologii. Niezależnie od tego, czy jest to ideologia religijna czy jakaś inna, stało się wielkie nieszczęście, że pozwoliliśmy się nią zaindoktrynować. Uwłacza to naszej ludzkiej godności. Otóż dogmaty wiary — jeśli tylko nie wypaczamy ich autentycznego sensu — nie mają nic wspólnego z ideologią. Są to zdania, wskazujące, w jakim kierunku warto szukać Boga Żywego, który nam się objawił w Jezusie Chrystusie. Ostatecznym horyzontem dogmatów wiary jest właśnie Bóg Żywy, nieskończony i niepojęty. Toteż dają się one rozumieć dopiero w modlitwie i w wierności Bożym przykazaniom, zwłaszcza przykazaniu miłości.

Spróbowałbym może zwrócić jeszcze uwagę mojemu hipotetycznemu rozmówcy na to, że każdy z nas kieruje się w swoim życiu jakimiś dogmatami, niezależnie od tego, czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie. Dogmaty te są dobre lub złe: złe niszczą moją wolność, dobre właśnie ją ochraniają. Jeśli na przykład noszę w sobie dogmat, że „tyle mojego, co użyję”, albo że „nie jestem stróżem swego brata”, „za pieniądze można kupić wszystko”, „po nas choćby potop”, „dobro jest czymś względnym” — jestem człowiekiem dogłębnie nieautentycznym, niewolnikiem własnych przesądów i pożądań. Istnieją jednak dogmaty błogosławione, w promieniach których moja wolność się rozwija. Takim błogosławionym dogmatem będzie na przykład głębokie przeświadczenie, że „niezależnie od sytuacji, w jakiej się znajduję, moje życie musi mieć sens” albo że „nie samym chlebem żyje człowiek”, „nie ma sytuacji, w której musiałbym czynić zło”, „jedność i sens mojego małżeństwa stanowi przedmiot mojej troski bezwzględnej”, „prawdę, którą staram się czynić, winna przenikać miłość, a moja miłość winna być przeniknięta prawdą”, „życie ludzkie jest święte”, itp.

Na przykładzie tych pozornie świeckich dogmatów szczególnie wyraźnie widać, że dogmat to coś znacznie więcej niż jakieś niewzruszone przeświadczenie. Jest to przeświadczenie egzystencjalne, kształtujące moją postawę życiową. Otóż chcemy czy nie chcemy, zawsze kierujemy się w swoim życiu jakimiś dogmatami. Stąd najgłębszy to nasz interes duchowy, żeby wyrzucać z siebie dogmaty fałszywe, prawdziwe zaś — umacniać i uwyraźniać. Jeśli zaś jesteśmy chrześcijanami, powinniśmy ponadto największą wagę przykładać do tego, żeby dogmatami stawały się w nas prawdy wyznawanej przez nas wiary. Stanie się to dopiero wówczas, kiedy rzeczywiście będą one kształtowały nasze czyny i postawę. Już pierwszą prawdę wiary, prawdę „jest Bóg”, można wyznawać samym tylko umysłowym przeświadczeniem (i wówczas praktycznie niczym nie różnimy się od ludzi niewierzących), ale na Boga Żywego otwierać mnie ona będzie dopiero wówczas, kiedy stanie się we mnie dogmatem. Dopiero wówczas potrafi ona przemieniać całe moje życie. To samo trzeba powiedzieć o wszystkich innych prawdach wiary chrześcijańskiej: musimy dopiero dążyć do tego, żeby one naprawdę stały się w nas dogmatami, żeby objawiły w nas swą przemieniającą moc.

Sądzę, że lęk, czy przypadkiem wyznawanie dogmatów nie ubliża naszemu rozumowi i czy nie domaga się od nas rezygnacji z umysłowej i duchowej samodzielności, ma swoje źródło w przesądzie, że dogmat jest to taka prawda religijna, którą należy przyjąć na ślepo i nie poddawać jej krytyce. W rzeczywistości jest wręcz przeciwnie: prawda wiary, którą otrzymujemy od Kościoła, nigdy nie stanie się w nas dogmatem, jeśli nie będziemy jej w sobie zgłębiali, jeśli nie stanie się naszą prawdą, przyjętą w sposób rozumny i wolny, zdolną do rozszerzenia naszego umysłu i wolności.

Dziś rozpowszechniony jest jeszcze inny przesąd: jakoby prawda, którą wyznaję wspólnie z innymi, nie mogła być moją prawdą, jakoby najpewniejszym kryterium mojej wolności i samodzielności w poszukiwaniu prawdy było to, że potrafiłem odstąpić od przeświadczeń, wyznawanych przez większość. Tak bywa — jak wiadomo — w poszukiwaniach naukowych, ale ich celem jest poszerzenie i korekta naszej wiedzy o świecie. Badania naukowe będą rozwijały naszą wiedzę o świecie, choćby tylko co dziesiąta nowa hipoteza okazała się słuszna dziewięć hipotez niesłusznych i tak prędzej czy później upadnie, ich autorom zaś nie przynosi ujmy to, że nie mieli racji. Co więcej, oni swoimi nietrafnymi hipotezami realnie przyczynili się do rozwoju nauki, spowodowali bowiem wokół badanego problemu ruch, w wyniku którego ogólna wiedza na ten temat w końcu jednak się poszerzyła.

Z dogmatami jest inaczej. Celem dogmatów jest poszerzenie i korekta samego człowieka. Jeśli ktoś postawi swoje życie na dogmat fałszywy, dogmat ten będzie go niszczył jako człowieka, a zmiany te bywają na ogół nieodwracalne. Wyobraźmy sobie na przykład, że jakaś społeczność jest głęboko przeniknięta dogmatem, iż życie ludzkie jest święte. I wyobraźmy sobie, że ktoś — należący do tej grupy społecznej — w imię swojej wolności i samodzielności w poszukiwaniu prawdy postanowił zerwać z tym dogmatem i zaczyna głosić moralną godziwość zabijania ludzi psychicznie chorych albo moralną godziwość eutanazji czy sztucznych poronień. Otóż ten nowy jego dogmat — fałszywy dogmat, jakoby życie ludzkie, podobnie jak tyle innych rzeczy na tym świecie, stanowiło wartość tylko względną — co najmniej jego samego niszczy głęboko, a może przecież ogarnąć i niszczyć kogoś następnego, może się ponadto wyrazić w konkretnych działaniach przeciwko czyjemuś życiu. Krótko mówiąc, metoda prób i błędów — znakomita w tylu dziedzinach naszej ludzkiej działalności — jest niedopuszczalna w tych dziedzinach, w których realizuje się sama istota naszego człowieczeństwa. Z prostego powodu: wiele rzeczy można robić na próbę, ale nie da się na próbę żyć.

Czy w Kościele, gdzie przywiązujemy taką wagę do jedności w wierze, jest miejsce na religijną indywidualność? Pytanie! A cóż warta jest wiara, która wypływa jedynie lub przede wszystkim z czyjejś przynależności społecznej? Duch Święty, który jest Sprawcą jedności Kościoła w wierze, działa zarazem w każdym z nas poszczególnie i jest wystarczająco nieskończony na to, żeby uzdolnić każdego z nas do wyznawania tej samej wiary katolickiej w sposób niepowtarzalny. Zglajszaltowanie postaw religijnych oraz ich niedojrzałość czy bunt przeciw autentycznej wierze Kościoła możliwe są chyba tylko w takiej mierze, w jakiej lekceważymy Ducha Świętego — bądź nie dopuszczamy Go do naszego wnętrza, bądź nie dostrzegamy Jego jednoczącej obecności w całym Kościele.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama