Z cyklu "Poszukiwania w wierze"
Problem religii dalekowschodnich stawał przede mną wielokrotnie podczas mojej służby kapłańskiej. Należę zapewne do pierwszego pokolenia polskich księży, które z problemem tym spotkało się realnie w swojej codziennej pracy duszpasterskiej. Na studiach nie otrzymaliśmy jeszcze żadnego przygotowania w tym kierunku. Moje konkretne spotkania z ludźmi i religiami Dalekiego Wschodu pozwoliły mi zrozumieć, że wzrastająca obecność u nas duchowości hinduskiej i buddyjskiej jest zjawiskiem bardzo zróżnicowanym i niejednoznacznym. Zdecydowanie jednak nie czuję się dostatecznie zorientowany, żeby móc wygłaszać na ten temat jakieś sądy ogólne. Chciałbym jedynie podzielić się paru osobistymi spostrzeżeniami na ten temat. Wszelkie zaś zdania, które będą miały postać sądów ogólnych, proszę traktować jako czysto prywatną opinię.
Tylko jeden raz w życiu zdarzyło mi się przygotowywać do chrztu rodowitego Azjatę, wychowanego w religii buddyjskiej. Bardzo zależało mi na tym, żeby chrzest nie był dla niego zmianą religii. „Przez chrzest — tłumaczyłem mu — zacznie się twój osobisty i nierozerwalny związek z Chrystusem, który żyje i szuka każdego z nas poszczególnie. Uważam, że z twojego buddyzmu powinieneś zachować jak najwięcej. Odrzuć z niego tylko to, co mogłoby cię oddalać od Chrystusa. Jest rzeczą możliwą, że twój chrzest pomoże ci odkryć buddyzm na nowo, jako coś głębszego, niż dotychczas sądziłeś. Chrystus jednak żywy Chrystus, nie jakaś idea Chrystusa — niech będzie dla ciebie wszystkim. Z nim będziesz mógł się realnie spotykać poprzez Pismo Święte i sakramenty. Jego będziesz mógł coraz głębiej poznawać poprzez uczestnictwo we wspólnocie Kościoła”.
To, że Chrystus jest dla mnie wszystkim, kształtuje cały mój stosunek do religii niechrześcijańskich. Moim zdaniem fałszywy jest ten odruch obronny niektórych chrześcijan, który każe pomniejszać wartości duchowe innych religii. Chrystus, Syn Boży, przez którego świat istnieje, z pewnością nie jest wrogiem żadnej autentycznej wartości. Wprawdzie na mojej własnej drodze duchowej nie dane mi było, jak dotychczas, czerpać z religijnego doświadczenia Dalekiego Wschodu, bez trudu jednak wyobrażam sobie takie wejście w te doświadczenia, które będzie całe prześwietlone wiarą w Chrystusa. Dodam na wszelki wypadek, że przez wiarę w Chrystusa rozumiem nie jakieś subiektywne przeświadczenia o swojej bliskości z Chrystusem, ale przybliżanie się do Niego, który żyje i daje się nam w ustanowionym przez siebie Kościele.
Jak z perspektywy mojej wiary w Chrystusa jawi mi się obecna popularność duchowości i kultów dalekowschodnich? Widzę w niej zarówno wielką szansę, jak wielkie zagrożenie, przy czym w znacznym stopniu od nas zależy, żeby urzeczywistniało się raczej to pierwsze niż to drugie. Ponieważ zaś chwasty rodzą się same, pożyteczne zaś rośliny nie wyrosną bez naszej pracy, łatwiej — niestety — o to, żeby nasze wzajemne kontakty rozwijały się w sposób zły niż w sposób dobry.
Zacznijmy od tego, że obie strony zupełnie inaczej oceniają stan faktyczny, a nie ma powodów podejrzewać tu którąś ze stron o brak dobrej woli. A zatem w polskich środowiskach buddyjskich i hinduistycznych dostrzega się przede wszystkim to, że wielu swoim adeptom pozwoliły one po raz pierwszy zetknąć się poważnie z wielkim doświadczeniem duchowym — pochodzą oni bowiem z rodzin niewierzących lub religijnie obojętnych a niekiedy w ogóle nie są ochrzczeni. Dla niektórych z nich — podkreślają przedstawiciele tych środowisk — fascynacja buddyzmem lub hinduizmem była etapem w drodze do chrześcijaństwa. I to jest oczywiście prawda.
Z kolei przedstawiciele Kościoła zauważają głównie porzucanie wiary w Chrystusa, jakie się dokonuje pod wpływem wejścia w krąg jakiejś duchowości dalekowschodniej. Niekiedy towarzyszy temu otwarta wrogość wobec duchowych tradycji chrześcijaństwa. Częściej chyba odstępstw od Chrystusa, zamknięciu się na Jego naukę i sakramenty, towarzyszy deklaratywne przyznawanie się do Niego, ze starannym zaznaczeniem jednak, że ani nie jest On Jednorodzonym Synem Bożym, ani Jego misja nie dotyczy całej ludzkości.
W środowiskach hinduistycznych i buddyjskich nie ma zapewne dostatecznej świadomości tego, jak głęboko nas chrześcijan postawa taka rani. Dla nas Chrystus jest wszystkim. Kiedy ktoś od Niego odchodzi, musimy oczywiście uszanować tę jego decyzję, ale nie można od nas żądać tego, żebyśmy udawali, iż się tym nie przejmujemy i że to nas nie boli dotkliwie. Nie możemy też udawać, że jest nam miło, kiedy ktoś mówi o Chrystusie rzeczy, które w naszych uszach brzmią jak bluźnierstwo. Nawet jeśli to mówi w dobrej woli. Jeśli ktoś nie wierzy w Chrystusa ani Go nie szuka, wolelibyśmy, żeby uszanował raczej milczeniem Tego, który dla nas jest wszystkim.
Zauważmy jednak od razu drugą stronę. Przecież również z naszych katolickich środowisk niejedna wrogość i niejeden brak delikatności emanuje w kierunku dynamicznie rozwijających się grup hinduistycznych i buddyjskich. Wrogość rodzi wrogość, a następnie obie wrogości wzajemnie się wzmacniają. Otóż wrogość nigdy nie jest właściwą postawą wobec żywych ludzi. Wrogość zamyka na racje drugiej strony, a stan żywego napięcia, z którego mogą rodzić się również rzeczy dobre, rozładowuje poprzez wygodne i zaślepione demonizowanie strony przeciwnej.
Toteż pierwszą rzeczą, na którą musimy się zdobyć my, katolicy, wobec budzącej naszą troskę i niepokój popularności religii dalekowschodnich, jest wyzbycie się wszelkiej wrogości. Zatrzymywać ludzi przy Chrystusie za pomocą wrogości do kogokolwiek to największy absurd religijny, jaki w ogóle da się pomyśleć. Chrystus jest tylko tam, gdzie jest miłość. Pragmatycznie zaś rzecz biorąc, nasza wrogość będzie zamykała drugą stronę na zobaczenie i uznanie naszych racji. A przecież są to w ogromnej większości ludzie dobrej woli, zaś propagowana przez nich duchowość nie wyklucza radykalnie wiary w Chrystusa.
Spróbuję wyliczyć najważniejsze z naszych racji, które — jestem głęboko o tym przekonany — już dawno dotarłyby do naszych środowisk buddyjskich i hinduistycznych, gdybyśmy umieli je przedstawiać w duchu życzliwości i z gotowością wsłuchiwania się w ich z kolei racje. O tym, co najważniejsze — o tym, kim jest dla nas Chrystus oraz jak ciężko przeżywamy każde odejście od Niego — już powiedziałem. Wielokrotnie słyszałem zapewnienia z tamtej strony, że duchowość hinduska i buddyjska nie odciąga od Chrystusa, jeśli ktoś w Niego wierzy. Ufając tym zapewnieniom, my, katolicy, oczekiwalibyśmy praktycznego zauważenia, że zaangażowanie się w tę duchowość dość często bywa przyczyną porzucenia wiary w Chrystusa. Byłoby uproszczeniem twierdzić, że w wyniku tego zaangażowania ujawnia się jedynie brak wiary, której od dawna już nie było. Tak na pewno się zdarza, ale zdarza się również i tak, że w wyniku fascynacji egzotyczną tradycją duchową odchodzą od Chrystusa ludzie dotychczas gorliwie wierzący.
Krótko mówiąc, my, katolicy, oczekiwalibyśmy tego, żeby duchowość hinduska i buddyjska naprawdę, a nie tylko w gołosłownych deklaracjach, nie odciągała od Chrystusa. Oczekiwalibyśmy przynajmniej tego, żeby atmosfera tych wspólnot wolna była od wrogości wobec chrześcijaństwa. Ale też bądźmy konsekwentni i nie przyczyniajmy się do pojawiania się tej wrogości. Nie tylko w deklaracjach, ale naprawdę.
Szczególną uwagę — obustronnie — powinniśmy zwrócić na to, co mówimy wzajemnie o sobie. Zarazem konieczna jest pewna doza wzajemnej wyrozumiałości. I jednym bowiem, i drugim może się zdarzyć, że mówiąc w dobrej woli o nauce i duchowości drugiej strony dokonamy jakiegoś przeinaczenia. Są jednak rzeczy, które nigdy zdarzać się nie powinny, bo są po prostu nieprawdziwe. Na przykład w publicystyce hinduistycznej i buddyjskiej pojawiają się twierdzenia, jakoby Ewangelie i starożytni chrześcijanie głosili lub dopuszczali wiarę w reinkarnację, albo jakoby Chrystus był adeptem hinduizmu, zaś apostołowie zniekształcili rzekomo czysto hinduski sens Jego nauki. Nie jedyny to, niestety, wypadek głoszenia tez jawnie fałszywych. Kolportuje się na przykład bluźniercze wymysły jako odkryte rzekomo w klasztorach tybetańskich pierwotne teksty Ewangelii. Sam jestem właścicielem dwóch takich kuriozów.
Wiem oczywiście, że żaden z moich znajomych, którzy są wyznawcami lub sympatykami religii dalekowschodnich, nie ma z tym nic wspólnego. Zjawiska te współkształtują jednak ogólny obraz, jaki niektórzy katolicy mogą sobie wytworzyć na temat wchodzenia Dalekiego Wschodu w nasze życie duchowe. Obraz ten współkształtuje również działalność niektórych sekt, które zapewne mają niewiele wspólnego z autentycznym hinduizmem czy buddyzmem. Niemniej, kiedy nie tylko słyszy się o różnych rzeczach, ale kiedy i samemu widzi się, że siedemnastolatek po swoim hinduskim nawróceniu skutecznie dezorganizuje życie swojej rodziny, zaś jego mistrz duchowy prośby o przywołanie go do porządku traktuje jedynie jako dowód duchowej tępoty albo że jakiś wyznawca świadomości Kriszny porzuca żonę i dziecko, bo chce się pełniej oddać życiu duchowemu — wywiera to oczywiście jakiś wpływ na nasz ogólny obraz hinduizmu i buddyzmu.
Mówię o tym wszystkim nie po to, żeby wystawiać jakieś rachunki. Tym bardziej nie zamierzam usprawiedliwiać wrogości, jaka się pojawia po stronie katolickiej przeciwko entuzjastom duchowości dalekowschodniej. Wrogość skierowana przeciwko ludziom nigdy nie jest usprawiedliwiona. Próbuję jedynie pokazać, że nasze lęki przed ekspansją duchowości dalekowschodniej mają swoje źródło nie tylko w naszym obskurantyzmie czy nietolerancji. Przedstawiciele otwartych i głębokich nurtów hinduizmu i buddyzmu zdołają być może znaleźć jakiś sposób na to żeby w wymiarze dla nas dostrzegalnym odciąć się od intelektualnego szalbierstwa i duchowego sekciarstwa, które dzieje się niekiedy w imię duchowości Dalekiego Wschodu. A osiągnęlibyśmy wręcz szczyt naszych marzeń, gdyby zechcieli wczuwać się w nasz punkt widzenia. Może wówczas łatwiej byłoby im korygować nas po bratersku w zakresie tych grzechów, które my przeciwko nim popełniamy, a nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Czy z kolei jednak my, katolicy, zechcemy wczuwać się w punkt widzenia żyjących wśród nas buddystów i hinduistów, również tych, którzy porzucili wiarę chrześcijańską? Osobiście wiele się spodziewam po tych środowiskach katolickich, które pragną otwierać się na skarby duchowości dalekowschodniej, trzymając się oburącz Chrystusa, Jednorodzonego Syna Bożego, i w pełnej wierności nauce Kościoła. Mam kilku przyjaciół, którzy realizują taką postawę, i wydaje mi się, że praca duchowa, jaką wykonują, ma znaczenie nie tylko dla nich samych, ale również dla Kościoła.
opr. aw/aw