Z cyklu "Pytania nieobojętne"
Do katolicyzmu zniechęca mnie to, że opiera się on na dogmatach. Wydaje mi się, że gdzie są dogmaty, tam zakazane jest szukanie i wątpliwości. A jeżeli nie wolno szukać prawdy poza prawdą uznaną za dogmat ani wątpić w prawdę uznaną za dogmat — to podejrzewam, że chodzi tu o co innego niż o prawdę. Dogmaty, które wierzący ma obowiązek przyjąć, zamykają wiarę na rozwój, na dostosowywanie się do coraz to nowych okoliczności, a chyba nawet na prawdę.
Podniesiony przez Pana problem domaga się, jak rzadko który, uporządkowania pojęć. Musimy sobie wyraźnie uświadomić różnicę między niepewnością a wątpliwością, między wątpliwością a zwątpieniem, między dogmatem a dogmatyzmem. Zagubienie się w tym chaosie pojęć może doprowadzić do postawy pewnego rodzaju samobójstwa: pod pozorem troski o prawdę możemy zabić w sobie samą zdolność otwarcia się na prawdę.
Otóż wątpliwość wydaje się czymś innym niż prosta niepewność. Niepewność jest nieodłączną cechą bardzo wielu naszych obserwacji, wiadomości, wnioskowań itp. Często zresztą wcale nie psuje nam ona dobrego samopoczucia: jeśli nie odczuwamy potrzeby przezwyciężenia takich lub innych niepewności. Bo cóż z tego, że zabierając się z nudów do liczenia wron siedzących na drzewie, nie mogę się ich doliczyć? Czy to takie dla mnie ważne, ile ich tam jest — dziesięć czy jedenaście?
O ile zwykła niepewność jest postawą raczej statyczną, pasywną, to wątpliwość wynika właśnie z czynnego stosunku do czynionych obserwacji posiadanej wiedzy, odziedziczonej tradycji. Żeby mogły we mnie powstać wątpliwości, problem musi być dla mnie przynajmniej w jakimś aspekcie ważny. Aby wątpić w to, czy ktoś mówi prawdę, musi mnie przynajmniej troszeczkę obchodzić to, o czym on mówi. Im więcej zaś jakaś sprawa mnie obchodzi, tym dokładniej chciałbym zbadać, jak się ona przedstawia w rzeczywistości. Toteż słusznie powiada przysłowie łacińskie, że dubitando ad veritatem pervenimus — „wątpliwość jest drogą do prawdy”. Umiejętność trafnego formułowania wątpliwości na temat naszych doświadczeń i przeświadczeń, dochodzących do nas opinii, opisów i hipotez, pomaga nam oddzielać prawdę od nieprawdy, a także prowadzi do stawiania pytań, dzięki którym prawdę możemy poznać głębiej i szerzej.
Istnieją, oczywiście, również wątpliwości nieuzasadnione, które tylko zaciemniają dostępną nam prawdę. Czasem ktoś ma dar rozwiewania takich wątpliwości: wydawało nam się już, że w ogóle nie potrafimy się rozeznać, co tu jest prawdą, a ten człowiek z wielką wnikliwością przedstawi cały problem, rozróżni rzeczy ważne od mniej ważnych, rzetelnie odpowie na postawione pytania — i problem nam się rozjaśni, wątpliwości rozproszą. Zdarza się również odwrotnie: ktoś ma dziwną skłonność do zaplątywania się w wątpliwości najzupełniej jałowe, które tylko paraliżują jego działanie, a nawet myślenie. Ktoś na przykład dwadzieścia razy zagląda przed wyjściem na dworzec do walizki, czy nie zapomniał czegoś tam włożyć; niczego oczywiście nie zapomniał, ale przy okazji zapomni kupić bilet.
Wątpliwościami można również kogoś obrazić. Rozumiem, oczywiście, bardzo dobrze, że drugi człowiek ma prawo badać wiarygodność moich słów i zachowań, ale przecież istnieją tu granice, których przekraczać nie wolno. Dlaczego wątpisz o mojej szczerości — musimy czasem powiedzieć komuś bliskiemu — dlaczego nie wierzysz temu, co mówię, jeżeli nie dałem ci żadnych powodów do takich wątpliwości?
O ile wątpliwość dotyczy sfery poznania, a w swojej postaci pozytywnej prowadzi do prawdy — o tyle zwątpienie jest czymś głębszym, jest ono kryzysem w samym środku ludzkiej osoby. „Zwątpiłem w sens życia”, „zwątpiłem, czy komuś jeszcze jestem potrzebny”, „nie wierzę już, żebym mógł kiedyś zmienić się na lepsze” — zwierzają się księdzu lub psychologowi ludzie udręczeni rozpaczą, samotnością, swoim grzechem. „Wątpię, czy uda mi się skończyć te studia” — załamuje się student, któremu nie powiódł się drugi już z kolei egzamin. Można zwątpić w czyjąś przyjaźń, miłość, w swoje siły, w sens życia, w wyznawane ideały, można nawet zwątpić w siebie lub w bliską sobie osobę.
Wiara, której nie mogę przyjąć ze względu na intelektualną wątpliwość, jest tylko niedoskonałą formą wiedzy. Ktoś mi mówi, że widział stado białych kruków, a ja mu po prostu nie wierzę, ja mam co do tego wątpliwości. Natomiast zwątpienie sprzeciwia się wierze nieporównanie głębiej ogarniającej człowieka. Powiedzieć komuś: „ja w ciebie zwątpiłem”, „ja w ciebie już nie wierzę” — to tak jakby go duchowo zabić. Zwłaszcza jeśli moja wiara w niego podtrzymywała go na duchu wbrew ciągłym niepowodzeniom. Zwątpić zaś w siebie znaczy tyle co popełnić duchowe samobójstwo (mówię oczywiście o zwątpieniu w siebie jako człowieka a nie o zwątpieniu w siebie jako szachistę czy narciarza). Z kolei zwątpić w jakieś fałszywe ideały to jakby zrzucić z siebie więzy, krępujące mnie w poszukiwaniu prawdy i sensu życia.
Postawmy teraz pytanie: Czy wiara nadprzyrodzona, wiara w Chrystusa i w życie wieczne dopuszcza wątpliwości albo zwątpienia? Gdyby nasza wiara była tylko światopoglądem, obrażalibyśmy naszą godność istot rozumnych, gdybyśmy zamknęli ją na wątpliwości. Dzięki wątpliwościom możemy przecież oczyszczać to, co w naszych poglądach słuszne, z tego, co niesłuszne; wątpliwości, jeśli oczywiście nie pozwalamy im na naruszanie rygorów racjonalności, pomagają nam ponadto pogłębić się w znajomości prawdy. Toteż niewierzący, który dopiero szuka prawdy ostatecznej, powinien starannie badać treść podawanego mu przesłania wiary i nie uciekać od wątpliwości, jakie mu się wówczas nasuwają. Prawda ostateczna z pewnością przekracza pojemność ludzkiego rozumu, ale nie może przecież być z nim w sprzeczności.
Czy natomiast człowiekowi wierzącemu zakazane są wątpliwości w wierze? Zakaz to bardzo nietrafne słowo. Wiara to jest przecież realna łączność z Bogiem żywym. Łączność wprawdzie jakby przez zasłonę, ale jej realność potwierdzają na co dzień liczne znaki; łączność przekraczająca doświadczenie, ale również w nim znajdująca wyraz. Wątpliwości, czy będziemy stanowić dobraną parę, są na miejscu w okresie narzeczeńskim, kiedyśmy się jeszcze nie do końca zaangażowali w siebie wzajemnie. Jeśli już jesteśmy małżeństwem, wątpliwości są nie tyle zakazane, co niemożliwe: zbyt głębokośmy się zaangażowali. Teraz tylko coś dużo głębszego może podważyć naszą jedność, coś proporcjonalnego do naszego zaangażowania, mianowicie zwątpienie. Zwątpienie w sens naszego związku, czyli postawa egzystencjalna, którą niszczymy coś, o czym byliśmy niegdyś przeświadczeni, że będzie trwało na wieki.
Zwątpienie nie jest czymś złym z natury, jest ono przecież jedynym sposobem wyjścia z fałszywych zaangażowań egzystencjalnych. Staje się ono jednak straszliwą niszczącą siłą, jeśli podważa w nas zaangażowanie wielkie i słuszne. Nie każdy musi być nauczycielem, ale jeśli już nim jest, straszna to rzecz zwątpić w sens świadectwa, jakie nauczyciel winien młodym ludziom. Można się zastanawiać, czy chcemy następnego dziecka, ale straszna to rzecz, jeśli matka lub ojciec zwątpią w sens rodzicielstwa wobec dziecka już poczętego.
Otóż trzeba sobie wyraźnie powiedzieć: Jeśli człowiek wierzący wątpi o prawdach wiary, nie są to już wątpliwości, ale zwątpienia, czyli stan ducha, w którym zaangażowanie w Boga żywego uległo stopniowej korozji. Rzecz jasna, nie nazywam zwątpieniem zwykłych trudności w wierze czy nawet nawałnicy ciemności, w której jednak człowiek stara się nie utracić łączności z Bogiem żywym. Otóż jeśli Chrystus naprawdę (a nie tylko w moich poglądach) jest Zbawicielem, jeśli wiara katolicka naprawdę przekazuje ludziom prawdę zbawienia — zwątpienie w wierze jest czymś bez porównania poważniejszym niż intelektualne wątpliwości co do słuszności wyznawanego światopoglądu.
Ktoś mógłby zarzucić powyższym wywodom: „Jeśli wątpliwości co do wiary przybierają z konieczności postać zwątpienia, a zwątpienie jest czymś aż tak groźnym, to jedynym chyba wyjściem z tych układów jest — skoro się już jest człowiekiem wierzącym — przyjmować dogmaty na ślepo i w ogóle się nad nimi nie zastanawiać. Czy jest to jednak postawa godna myślącego człowieka? A ponadto, jeśli wiara, w którą się ktoś zaangażował, jest fałszywa — to przy takiej postawie byłby on na nią skazany na zawsze”.
Otóż nasz stosunek do dogmatów wiary powinien być przeciwieństwem postawy dogmatycznej. Przez dogmatyzm rozumiem zamknięcie się w jakiejś teorii, w jakimś poglądzie, w jakiejś formule. W dogmatyku w ogóle nie pojawia się potrzeba badania rzeczywistości, konfrontowania swojej teorii z rzeczywistością, wcielania wyznawanej prawdy w rzeczywistość; jemu wystarcza jego doktryna.
Dogmaty wiary — jeśli tylko wierzymy naprawdę — należy wyznawać zupełnie inaczej. Jeśli bowiem naprawdę wierzymy, że zawierają one prawdę Bożą (a więc prawdę odsłaniającą ostateczne przeznaczenie człowieka i wzywającą go do życia wiecznego), to należy je nieustannie zgłębiać, zadawać im pytania wynikające z aktualnej (osobistej lub społecznej) sytuacji, wprowadzać je w czyn.
Weźmy dla przykładu dogmat: „Wierzę w ciała zmartwychwstanie”. Tutaj nie wystarczy zwykłe przyświadczenie rozumu: ponieważ sam Chrystus głosił obietnicę zmartwychwstania, więc wierzę, że zmartwychwstaniemy. To jest zaledwie minimum. Ja tym prawdziwiej wyznaję ten dogmat, im bardziej już teraz otwieram swoje ciało i różne jego dynamizmy na przeduchowienie. Tak samo dopóki nie nauczę się zauważać wielkich dzieł mocy Bożej, które dzieją się każdego dnia, prawda wiary, że Bóg ma moc wskrzesić z prochu nasze zniszczone ciała, będzie dla mnie raczej abstrakcyjnie wyznawaną formułą niż dogmatem. Sentencję dogmatyczną wtedy dopiero przeżywam prawdziwie jako dogmat, jeśli stała się ona dla mnie prawdą egzystencjalną, którą czynię i która mnie tworzy.
Ludzie wyznają również dogmaty fałszywe. Na przykład hitlerowcy wyznawali dogmat, że „dobrem jest wszystko, co służy poszerzeniu przestrzeni życiowej dla narodu niemieckiego”. I oni według tego dogmatu rzeczywiście postępowali, był on dla nich czymś nieporównanie więcej niż przeświadczeniem światopoglądowym. Dogmaty jednak również podlegają weryfikacji, choć innej niż twierdzenia czysto teoretyczne (weryfikacji logicznej i światopoglądowej podlega jedynie teoretyczna warstwa dogmatu). Jeśli dogmat jest fałszywy, wyznawanie go i wprowadzanie w czyn niszczy jego wyznawcę i sieje zniszczenie wokół; człowiek przemienia się wówczas — żeby użyć biblijnego wyrażenia — w „obrzydliwość spustoszenia”. I przeciwnie, prawdę dogmatu poznać po tym, że — jeśli tylko nie ograniczam się do czysto teoretycznej jego akceptacji — on mnie uczłowiecza, pogłębia jednocześnie i poszerza.
Pan Jezus wyrzucał swoim wyznawcom „małą wiarę” (por. Mt 6,30; 8,26; 14,31; 16,8). Tylko drugorzędnie wypominał nam wówczas niedostatek przyświadczenia umysłowego swojej nauce. Słaba wiara to przede wszystkim wiara podatna na zwątpienie. To wiara w duszy, która lęka się otworzyć zbyt szeroko na Bożą prawdę i moc. Powinniśmy wówczas wołać do Chrystusa wraz z ewangelicznym błagalnikiem: „Wierzę, Panie, ale zaradź niedowiarstwu memu!” (Mk 9,24) Wierzę, Panie, ale tylko Ty sam możesz rozkurczyć moją duszę, która boi się zaufać Ci całkowicie!
opr. ab/ab