Polityka częściej niż teologia bywa źródłem podziałów w Kościele. Wyjątkiem były początki chrześcijaństwa, kiedy wyznawców Chrystusa łączyły jednakowe prześladowania ze strony państwa.
Dla zrozumienia procesu, który ostatecznie doprowadził do pęknięcia między katolicyzmem i prawosławiem (1054 r.), konieczne jest przypomnienie idei Konstantynopola jako „drugiego Rzymu”. Po upadku cesarstwa zachodniego (476 r.) będące wówczas w rozkwicie cesarstwo wschodnie ze stolicą w Konstantynopolu uznało się za jedynego kontynuatora rzymskiego imperium. Wraz z tym rosło znaczenie patriarchy Konstantynopola, dla którego biskup Rzymu stał się raczej „ubogim krewnym” niż najwyższym autorytetem w Kościele. Separatystyczne dążenia uzasadniono w końcu osławionym sporem o „filioque”, czyli o pochodzenie Ducha Świętego od Ojca i Syna, o używanie chleba niekwaszonego do liturgii czy wreszcie o noszenie zarostu przez duchownych. Aż wstyd pisać, o co wtedy poszło!
Nie lepiej było podczas reformacji (1517 r.). Główny spór o „usprawiedliwienie człowieka przed Bogiem”, zażegnany porozumieniem teologicznym w roku 1999, okazał się ostatecznie sporem o słowa. Ale za słowami stały odwieczne konflikty między papiestwem a niemieckimi możnowładcami, mającymi ambicje jeśli nie podporządkowania sobie Rzymu, to przynajmniej uniezależnienia się od niego. Któremu z władców – także współcześnie – nie marzy się zasada „Czyj kraj, tego religia”? Sekularyzacja zakonów i biskupstw dawała nadto perspektywę uwłaszczenia się na kościelnych włościach. Przykładem tego było przekształcenie Zakonu Krzyżackiego w państwo pruskie, a wielkiego mistrza – w księcia elektora. Teologia była nieraz tylko przykrywką.
Jeszcze jaskrawiej tło podziałów widać w naszych relacjach z prawosławiem moskiewskim. Dla Kościoła, w tym też dla światowego prawosławia, relacje z patriarchatem moskiewskim nie przypadkiem należą do najtrudniejszych. Wiele mogliby o tym powiedzieć prawosławni patriarchowie Konstantynopola, Ukrainy, a ostatnio również Aleksandrii. Zaczęło się od ustanowienia w Moskwie patriarchatu (1589 r.) w efekcie starań cara moskiewskiego Fiodora. Taki był początek rodzenia się imperium. Po upadku Konstantynopola (1453 r.) Moskwa nazwała się bowiem „drugim Konstantynopolem” i „trzecim Rzymem”. Zaczęła rościć sobie prawa do pierwszeństwa wobec starszych patriarchatów w Antiochii i w Aleksandrii oraz do zwierzchnictwa nad wszystkimi Rusinami.
Te roszczenia obejmowały również Rusinów zamieszkujących Rzeczpospolitą Obojga Narodów. I zaczął się problem. Wcześniej katolickim władcom Rzeczypospolitej nie przeszkadzało, że wiele książęcych rodów na Kresach wyznawało prawosławie. Ale w nowej sytuacji król Zygmunt III Waza wsparł wysiłki części duchowieństwa i senatorów na rzecz jedności Kościoła i uwolnienia się od obcych wpływów. Owocem tego była Unia Brzeska (1596 r.), zgodnie z którą część prawosławia w Rzeczypospolitej uznała zwierzchnictwo papieża, odcinając się od Moskwy, ale zachowując wschodnią liturgię i inne zasady życia kościelnego. Moskwa do dzisiaj im i nam nie może tego darować. Za swoją wierność papieżowi unici w ciągu ponad 400 lat swojego istnienia wielokrotnie płacili krwią.
Trzeba przyznać, że my jako katolicy też nie byliśmy i nie jesteśmy aniołami. Prawosławnym Grekom z trudem przychodzi wybaczenie nam rzezi Konstantynopola, którego dopuściło się zachodnie rycerstwo podczas IV wyprawy krzyżowej (1204 r.). Prawosławni Rosjanie zaś wciąż nie chcą darować Polakom zdobycia Moskwy (1612 r.) oraz uwięzienia 78-letniego patriarchy Hermogenesa w celu zmuszenia go do potępienia tych, którzy występowali przeciw polskiej załodze na Kremlu. Nami też czasem kierowała polityka i historyczny rewanżyzm. Bo jak inaczej rozumieć palenie cerkwi na Kresach II Rzeczypospolitej i wyburzenie prawosławnego soboru na dzisiejszym pl. Piłsudskiego w Warszawie? Dla nas było to zrzucanie symboli obcego panowania, dla prawosławnych – niszczenie ich świętości. Trzeba stawać w prawdzie o nich i o nas.
Źle jest, gdy religia oraz teologia służą do osiągania ściśle politycznych celów. To zawsze rodzi i pogłębia podziały – nie tylko w historii i nie tylko między chrześcijanami różnych wyznań, lecz także między dziećmi tego samego Kościoła. W tygodniu ekumenicznym warto to przemyśleć, żeby nie podzieliły nas polityka, ekologia czy podejście do pandemii. Żebyśmy znowu nie byli mądrzy po szkodzie.