Kiedy usłyszałam, że Papież, który kończył właśnie swoją wizytę, wstrząśnięty wiadomością o śmierci Przyjaciela, modlił się za Niego na drugiej półkuli - pomyślałam o Wszystkich Ludziach Jerzego Turowicza.
O tych wielkich, sławnych - i o najzwyklejszych. O tych, połączonych z Nim więzami miłości, najgłębszej przyjaźni, bliskiej znajomości - i o tych, co tylko przelotnie się z Nim spotkali i zapamiętali to na zawsze. O tych, krążących wokół Niego na różnych orbitach - od najbliższej do najdalszej.
Uważam za cenny dar to, że w pierwszym roku stanu wojennego, znalazłam się na jednej z tych orbit. Że mogłam pisać w piśmie, które stworzył i wychował jak dziecko, mądrze i z miłością. Że mogłam, przyjeżdżając do Krakowa, słuchać tego, co mówił w swoim redakcyjnym pokoju, w tym niepowtarzalnym, Tygodnikowym powietrzu, w którym była ludzka serdeczność, zapach kawy, papierosów i kurz ze starych książek. Że mogłam czasem - a już na pewno na Boże Narodzenie dostawać kilkuzdaniowe, ale pełne wielkiego ciepła listy, adresowane wyraźnym, natychmiast rozpoznawalnym charakterem pisma. Że mogłam - przygnębiona nieraz i rozczarowana tym, co widziałam dokoła - przenieść wzrok na Jego życie. Wspaniałe, mądre, skromne, przezroczyste jak kawałek kryształu.
Ale teraz myślę: co dalej? Co my - Wszyscy Ludzie J.T. z tych najbliższych i najdalszych orbit - będziemy teraz robić bez Niego?
Podziel się tym materiałem z innymi: