Papież Jan Paweł II zostawił swój ślad w niezliczonej ilości miejsc, ale przede wszystkim - w ludzkiej pamięci
Ojciec Święty Jan Paweł II w wielu dziedzinach otworzył nam oczy i poszerzył naszą wyobraźnię. Rzeczy jeszcze do niedawna niewyobrażalne nagle stały się normalne. Jan Paweł II jest m.in. twórcą „nowego rytu” w Kościele, a nawet całej „liturgii fotograficznej”
Zdjęcie z Papieżem — to był szczyt marzeń. Te zdjęcia ozdabiają po dziś dzień ściany naszych mieszkań. Ojciec Święty na nich taki młody i my jesteśmy tacy młodzi. Nie do poznania. Te zdjęcia to nasz skarb. Zazdrośnie strzeżony. To było nasze najważniejsze w życiu spotkanie, którego wagi ani napięcia nikt poza nami nie jest w stanie zrozumieć. Tak trudno się tym podzielić. Poza nami samymi nikogo te zdjęcia aż tak bardzo nie interesują.
Pamiętam, ile było zachodu, aby zrobić sobie zdjęcie z Ojcem Świętym. Ustawialiśmy się, a i On sam pomagał nam się ustawić. Pamiętam na samym początku w Castel Gandolfo, zaledwie dwa tygodnie po wyjściu ze szpitala — po drugiej operacji, sam Ojciec Święty mnie ustawił, mówiąc: — Stań z tej strony, bo ludzie powiedzą, że nie szanujesz Papieża. Uczyliśmy się wtedy wszystkiego. Tego, jak się odzywać do Ojca Świętego, jak się zwracać na piśmie i bezpośrednio. Podobno w jakimś mieszkaniu w Krakowie, jak Ojciec Święty zadzwonił, to ojciec rodziny zarządził: wszyscy na kolana, mówi do nas Ojciec Święty. Domownicy myśleli w pierwszej chwili, że postradał zmysły.
Ojciec Święty z wyrozumiałością patrzył na naszą nieporadność w tej liturgii fotograficznej, jak sam nazywał te fotograficzne celebracje.
Niedawno moi współbracia wyrzucili album ze zdjęciami z Ojcem Świętym jednego z naszych zmarłych ojców, byłego prowincjała. Czas szybko biegnie. Młodych niekoniecznie interesują stare zdjęcia z osobami, których nie znali. Zdjęcia zaś niepodpisane, to klęska. Jeszcze wczoraj wydawało się, że wszyscy się znamy i doskonale wiemy, kto jest na zdjęciach, a dzisiaj młodzi wzruszają ramionami, jakby to były zdjęcia sprzed wieków.
Dla mnie zdjęcia z Ojcem Świętym są skarbem osobistym. Pieczołowicie przechowywane stworzyły niemałą kolekcję, z której czerpię, wydając kolejne książki, bo wiadomo: książek bez ilustracji jest dzisiaj niewiele. Nie wszystkie zdjęcia zaraz po przyjeździe z Rzymu należycie opisałem. Wpadałem w wir obowiązków i prac zaległych, odkładając to słodkie zajęcie na wolniejszą chwilę, której nie umiałem nigdy znaleźć. Kolejna wizyta u Ojca Świętego dokładała nowe zdjęcia, a kolejna książka powodowała, że powyjmowane zdjęcia nigdy nie trafiały na swoje miejsce. Pierwsze zdjęcia z Ojcem Świętym na Placu św. Piotra, tuż przy barierce. Ojciec Święty pyta ks. Kazimierza Przydatka, jezuitę, czy już jestem zaproszony na Mszę św. nazajutrz do Castel Gandolfo. Potem wspólna Eucharystia z Ojcem Świętym, o. Janem Spieżem, duszpasterzem akademickim — a moim współbratem z nowicjatu — i młodzieżą. Ojciec Święty taki młody. Jakaż bije z Niego energia. Pamiętam, jak wchodząc do sali, pociągnął mnie za rękaw. Sam siebie nie poznaję, jak człowiek kiedyś wyglądał, a nie jak dzisiaj — rozdeptana żaba.
Na tych zdjęciach widać, jak uczyłem się bliskości Ojca Świętego. Jak oswajałem się ze świętością. Z początku ubrany, jak na procesję Bożego Ciała, w habicie i kapie zakonnej, jak do chóru na Nieszpory, a potem już tylko w habicie. Przecież nie spałem całą noc, obawiając się zaśnięcia lub spóźnienia. Najpierw sam, a później coraz bardziej i częściej z młodzieżą.
Serdeczność Ojca Świętego, Jego spojrzenie jest takie, jakby cały świat nie istniał, a tylko On i ja, i to spotkanie jako najważniejsze wydarzenie na świecie. Czas się zatrzymywał. Te Jego wyciągnięte i otwarte ramiona ukazują inicjatywę miłości ojcowskiej i gotowość wyjścia na spotkanie. A później już tylko On i my, najpierw z młodzieżą jamneńską, później z lednicką. Coraz rzadziej już sam, a coraz częściej z nimi.
Na zdjęciach widać, jak Ojciec Święty odbija, a raczej przepuszcza światło. Od początku do końca. Energia, która Go przepełnia, widoczna jest przede wszystkim na zdjęciach ostatnich, kiedy siedzi unieruchomiony w fotelu i patrzy na nas z miłością. Co za wzrok, co za spojrzenie.
Z biegiem lat On rośnie w siłę, ja w kilogramy. — Jaki on masywny — słyszę na powitanie. Kiedy indziej: — I on to wszystko zjadł? Kiedy spałaszowałem to, co siostra nałożyła mi na talerz, bez świadomości jedzenia, wpatrzony w Jego oblicze.
Innym razem rzuca na pożegnanie: — Oremus pro invicem! Co znaczy: Módlmy się za siebie wzajemnie. Kiedy indziej: Trzymaj się!
Za każdym razem starałem się coś podarować Ojcu Świętemu, ale i On nie pozostawał dłużny. Najczęściej to były moje własne książki. Raz zaniosłem figurkę św. Jacka, rzeźbę Janiny Karczewskiej z Gdańska, innym razem słuchawki lekarskie należące kiedyś do brata Ojca Świętego — śp. Edmunda, a przekazane przez panią prof. Marię Byrdy z Białegostoku, która razem z doktorem Józefem Kołodziejem zastąpiła przedwcześnie zmarłego doktora Edmunda Wojtyłę w szpitalu w Bielsku.
Zawsze wychodziłem z różańcem, drobną pamiątką, podpisaną książką, jakimś kawałkiem papieskiego ubioru, zwrotem kosztów podróży z nadwyżką. Z latami nazbierało się tego trochę. Dzisiaj to już niemałe muzeum.
Najpierw był okres szaleństwa z powodu mojej pracy z młodzieżą, uwieńczony VI Światowym Dniem Młodzieży w Częstochowie w 1991 r. Naszym pierwszym poligonem duszpasterskim były Hermanice. Łąka w Hermanicach i ogromny namiot fundacji Ojca Świętego i naszego prowincjała. Tam przygotowywaliśmy się do prowadzenia spotkania Ojca Świętego z młodzieżą świata. Wcześniej polecieliśmy do Rzymu. Na zdjęciach widać, jak Danka trzyma pudełko z kasetami pierwszego nagrania hymnu „Abba, Ojcze!”. Tam nadleciał nad nasze zgromadzenie Ojciec Święty w helikopterze, w drodze do Skoczowa 22 maja 1995 r.
Potem był krótki okres upojenia Jamną, uwieńczony koronacją Obrazu Matki Bożej Niezawodnej Nadziei z Jamnej. Jeździliśmy do Ojca Świętego w jamneńskich koszulkach. Ja opowiadałem o osiołku, budowie kościoła. To przecież podczas poświęcenia kamienia węgielnego spotkałem Zbyszka Brzozowskiego, który stał się głównym sponsorem kościoła na Jamnej. Zbyszek zainteresował się mną, ponieważ zaintrygowała go wyjątkowa serdeczność Ojca Świętego w stosunku do mnie. Potem rozmowa była krótka.
— Dlaczego On cię tak uściskał?
— Bo mnie zna i kocha.
— A kim ty jesteś?
— Żołnierzem liniowym.
— Co robisz?
— Buduję kościół.
— Za co?
— Nie mam za co. Mam na razie Jego błogosławieństwo.
— To już masz.
Sam sobie nie wierzyłem. Na skrzydłach leciałem na Jamną budować kościół. Koronowany Obraz Matki Bożej Niezawodnej Nadziei był mocnym argumentem. 16 czerwca 1999 r. Ojciec Święty ze Starego Sącza nadleciał nad Jamną, aby nas pobłogosławić. Następnego dnia rozpoczęliśmy budowę kościoła.
Wreszcie ostatni okres to jedno wielkie szaleństwo Lednicy. Wszystko zaczęło się od nalotu Ojca Świętego na Pola Lednickie 2 czerwca 1997 r. Każdy symbol został przedstawiony Ojcu Świętemu. Jan Paweł II zawsze odpowiadał pozytywnie, przysyłając na każde spotkanie nad Lednicą swoje przesłanie i swoje błogosławieństwo. Dlatego wierzę, że Lednickie Spotkania są dziełem Ojca Świętego, ponieważ dostarczał tego, co najważniejsze.
Przeglądając dzisiaj te zdjęcia, powracam do tamtych chwil. Sam dziwię się sobie, że potrafiłem to wszystko przeżyć, wytrzymać. Te Jego oczy poszukujące drugiego człowieka i patrzące na niego z miłością, te cudowne ręce mające w sobie inicjatywę miłości.
Tym, co się od razu narzuca, to intymność tych spotkań. Intymność nie do podrobienia, nie do zainscenizowania. Dlatego były one tak bardzo bezcenne, bo jedyne i tak bardzo moje.
Pierwsze proszone spotkanie z Ojcem Świętym, kiedy obiema rękami obejmuje moją głowę. Od razu pomyślałem: Ojciec! Dlatego, jak tylko ukazała się moja pierwsza książka, pojechałem Mu ją podarować. Był pretekst. Dawniej ukazanie się książki to było wydarzenie, nie tak jak dzisiaj — codzienność. Przekładam kolejne zdjęcia. Jego pocałunek złożony na mojej głowie uskrzydlał mnie. Moja głowa była wtedy jak ziemia, na której składał pocałunek pielgrzyma, witając ją i żegnając w imię Chrystusa. Moja głowa w Jego rękach. Można się było do Niego przytulić. Przez lata tyle tych gestów serdecznych, gestów prawdziwej miłości. Kocham Go za to, że pokazał mi fascynujący świat pozaseksualny. Świat zawarty w słowach: ojcostwo, synostwo, braterstwo. Świat zawarty w tajemnicy Trójcy Przenajświętszej. Świat realny, pociągający i piękny.
Z początku bywałem sam, ale z latami coraz bardziej z młodzieżą. Niezapomniane spotkanie w Ogrodach Watykańskich tuż przy Grocie Lurdzkiej. Akurat zachodziło słońce i robiło się coraz ciemniej, a On stał pośród nas i rozmawiał z nami. Czas się zatrzymał na tych zdjęciach. Ileż w Nim zainteresowania nami, ileż miłości. Gdzie oni wszyscy się podziewają teraz? Tacy byli piękni i zaangażowani. A On w nas inwestował swoją miłość — że Mu się to opłacało? Przecież nie mieliśmy wypisane na czołach: geniusze, warto w nich inwestować.
Sala Klementyńska. Znowu moja głowa w Jego rękach. Jakby usiłował przekazać mi swojego ducha. To znowu Castel Gandolfo w wakacje. Pozwala prowadzić się ku młodzieży. To znowu własnoręcznie koronuje Obraz Matki Bożej Niezawodnej Nadziei z Jamnej. Kiedy indziej święci kamień węgielny do kościoła na Jamną. Ileż wspomnień i wzruszeń. Przywołują one treść, jaka za nimi stoi. Zaangażowanie i uczestnictwo Ojca Świętego w pracach naszego duszpasterstwa. Poparcie dla naszych inicjatyw. To było ważne. Gdyby nie Ojciec Święty, nie byłoby ani Jamnej, ani Lednicy. I mnie by nie było.
Przewracam kolejne strony albumu. Ojciec Święty błogosławi pozłacane serce dzwonu lednickiego. Innym razem z naszym prowincjałem o. Maciejem w stule lednickiej, którą rozdawaliśmy księżom. Przy okazji doktoratu honorowego naszego poznańskiego uniwersytetu zbliżyłem się do Ojca Świętego z trzema ogromnymi kropidłami: dla duszpasterstwa, dla Jamnej i dla Lednicy. Na zdjęciu cudowny uśmiech Ojca Świętego w akompaniamencie radosnych twarzy rektora i arcybiskupa.
Spotkania z Ojcem Świętym — to było chodzenie po linie. Bałem się spaść, chociaż dzisiaj widzę, że za mało chciałem. Brakowało mi wyobraźni. Czułem wtedy nieuświadomioną Jego świętość. Znakiem Jego świętości było mocne przywiązanie do Boga i ludzi. A on sam, jakby też nie wiedział, jak można nie kochać, nie pomagać, nie być wrażliwym na troski innych. Całym sobą mówił i świadczył, że radością jest wierzyć w Chrystusa.
Zdjęcia z Ojcem Świętym jeszcze jakiś czas może powieszą na naszych ścianach, dopóki nie zdejmą ich nasze dzieci albo wnuki jako niewiele mówiące świadectwa ze spotkań. Te zdjęcia były dla mnie zawsze zobowiązaniem, nie tylko pamiątką. Zostaną w moim archiwum jako ślad i zapis miłości i świętości Jana Pawła II do ludzi, których potrafił kochać — każdego z osobna, tak z osobna jak kocha nas Jezus. I być może ktoś, biorąc je do ręki po latach, nie doczyta się tego, jak bardzo byłem niezadowolony, kiedy ktoś inny pakował się w kadr, zakłócając moją zaborczą intymność z Ojcem Świętym. On był dla wszystkich, a mnie nie starczało. I dlatego On jest już świętym.
Można to wszystko zobaczyć i wyczytać na moich zdjęciach ze spotkań z Ojcem Świętym, starannie według dat uporządkowanych w segregatorach w moim archiwum nad Lednicą. Te zdjęcia z Ojcem Świętym ilustrują Jego głębokie przekonanie, które wyraził podczas jednej z rozmów dotyczącej Lednicy: przetłumacz to wszystko na obraz. Tego Gutenberga trzeba wreszcie przetłumaczyć na obraz, łatwiej zrozumieją. Może dlatego podczas tej fotograficznej liturgii był taki cierpliwy i wyrozumiały.
opr. mg/mg