„Módl się i pracuj” to zawołanie, które panowało w rodzinie Hlondów i oddaje atmosferę, w jakiej wzrastał kard. August i jego rodzeństwo.
Kard. August Hlond to jedna z najwybitniejszych postaci historii w XX wieku. Był Prymasem w Polsce odrodzonej i zniewolonej przez dwa totalitarne systemy. Jak wiemy nikt się nie rodzi wybitną postacią ani tym bardziej prymasem. To, kim się stajemy w dużej mierze zależy od domu rodzinnego, od tego jak zostaniemy wychowani. Jakie wartości zostaną nam przekazane i z jakimi wyjdziemy w świat. Tym, którzy kształtują naszą osobowość najczęściej są nasi rodzice. A mieć wspaniałych rodziców to prawdziwy skarb. Dom rodzinny Hlondów, który był przesycony atmosferą szczerej pobożności i bojaźni Bożej oraz duchem patriotyzmu, był pierwszym seminarium, w którym rozwijało się powołanie zakonne nie tylko Kardynała.
August pochodził z bardzo licznej rodziny, gdyż jego rodzice w sumie doczekali się 12 dzieci, sześć córek i sześciu synów, z czego trzech odnalazło własną przyszłość w zgromadzeniu salezjańskim. August Józef Hlond przyszedł na świat 5 lipca 1881 roku w Brzęczkowicach, jako drugi syn Jana i Marii z Imielów. Jego starszy brat Ignacy zapisał się w historii jako przełożony placówek salezjańskich m.in. w Oświęcimiu, Różanymstoku i Czermińsku. Kolejnym zdolnym dzieckiem był Antoni Wiktor Hlond, który zajął ważne miejsce w dziejach muzyki jako ceniony kompozytor różnego rodzaju dzieł organowych i innych utworów religijnych. Tylko ta wspomniana trójka spośród 12 dzieci, pokazuje jak dobrymi, troskliwymi rodzicami byli Hlondowie.
A teraz od początku, jak to było z rodziną Hlondów. Otóż rodzina ta przeprowadziła się z Królestwa Kongresowego na Śląsk w początkach XIX wieku, konkretnie osiedliła się w okolicy Mysłowic. Dziadek Sługi Bożego Marcin Hlond używał również nazwiska Dubiel, by uniknąć represji ze strony władz pruskich za udział w powstaniu styczniowym (1863 roku). Ożenił się on z Józefą Cieślik, z którą doczekali się trzech synów: Jakuba, Franciszka i Jana, ojca Kardynała.
Jan Hlond, bo to on jest bohaterem tego materiału, po odbyciu trzyletniej służby wojskowej w armii pruskiej, podjął pracę na kolei, a następnie 30 września 1878 roku zawarł związek małżeński z Marią Imielą z Brzęczkowic, który pobłogosławił proboszcz parafii mysłowickiej ks. Edward Kleemann. Dodam tylko, że z wcześniejszych lat nie ma żadnych wiadomości. Po ślubie wraz z małżonką zamieszkali u ciotki Anny Lasok, w Brzęczkowicach, gdzie urodzili się dwaj pierwsi synowie. Przez cały okres życia Jan Hlond pracował jako zwrotniczy na kolei państwowej, utrzymując się na tym stanowisku aż do uzyskania emerytury. Po przejściu na emeryturę, dalej pracował, ale już na kolei prywatnej. Trudno nie wspomnieć tu jednak o matce, która zajmowała się domem, gospodarstwem i wychowywaniem dzieci. Przypomnijmy było ich aż 12. Wszystkie pociechy przez sakrament chrztu św. zostały włączone do Kościoła katolickiego.
W domu panowała atmosfera na wskroś religijna i patriotyczna. Rodzice Augusta byli ludźmi głębokiej wiary, uwrażliwionymi na to, by wychować dzieci w duchu polskim i katolickim. Wszystkie chodziły na naukę polskiego katechizmu i z tego powodu ojciec miał nie raz nieprzyjemności i kłopoty w pracy, lecz nigdy nie ustępował. Zawsze się tłumaczył, że nie ma czasu na wychowanie dzieci, bo pracuje 12 godzin dziennie, nie wliczając w ten czas przebytej drogi do pracy. I dodawał, że wychowaniem zajmuje się matka, która nie opanowała dobrze języka niemieckiego i dlatego wychowuje dzieci po polsku. Za to sprzeciwianie się naciskom germanizacyjnym władz pruskich spotykał się z licznymi szykanami. Jedną z represji było częste przenoszenie jego miejsca pracy do innej miejscowości, z czym wiązała się również konieczność zmiany miejsca zamieszkania całej rodziny. Ks. Antoni Hlond, brat Kardynała, we wspomnieniach o ojcu pisał tak: „ojciec z końcem miesiąca przynosił złote monety, kładł je na stół i wtedy zbierali się wszyscy koło niego i następowała familijna narada: na utrzymanie idzie tyle - a potem Augustowi trzeba to sprawić, a Ignacy potrzebuje butów, Antek zaś chodzi w podartym płaszczu”, itd. przy tak dużej gromadce wydatków nie brakowało, a z chwilą, gdy dwaj najstarsi synowie zaczęli uczęszczać do gimnazjum starszy w Katowicach, a młodszy w Mysłowicach, rachunki wzrosły. Jednocześnie rodzinie groziło niebezpieczeństwo wynarodowienia. I jak wspomina dalej ks. Antoni, rodzice martwili się poważnie o naszą przyszłość.
Treścią życia rodziny Hlondów była ciężka praca, wypełnianie obowiązków i modlitwa. Ta karność i posłuszeństwo oraz modlitwa wykuwały profil duchowy młodych ludzi, których rodzice wychowywali: nie do wygód, lecz do hartu i pracy, ucząc kochać obowiązek, a powinność spełniać poważnie i ochoczo.
Dzieci często, by nie powiedzieć zawsze, mogły widzieć ojca i matkę z różańcem w ręku. I tutaj znów trzeba zauważyć matkę, której jak możemy się domyślić nie brakowało obowiązków i nie zawsze mogła odmawiać Różaniec, wtedy to, jak wspomina jedna z córek, korzystała z innej formy modlitwy, a mianowicie śpiewała Godzinki ku czci Najświętszej Maryi Panny. Tę głęboką pobożność maryjną przelewała na dzieci. W każdą niedzielę cała rodzina szła do kościoła parafialnego, oddalonego o pięć kilometrów, na Mszę św. Co więcej później po raz drugi chodzili na odśpiewanie Nieszporów. W rodzinie Hlondów była żywa tradycja uczęszczania na Roraty, nabożeństwa majowe, a w październiku na nabożeństwa różańcowe. Zawołaniem, jakie panowało w rodzinie, było: „Módl się i pracuj”, które oddaje w pełni atmosferę, w jakiej wzrastał August i jego rodzeństwo. Dzieci starały się być zawsze posłuszne tak matce, jak i ojcu.
Jak już wspomniałam, ojciec Kardynała pracował na kolei jako zwrotniczy, był człowiekiem prostym, dobrym, a przede wszystkim dbał o dobre wychowanie swych dzieci. Był jednak przy tym bardzo surowy. Potrafił wymierzać surowe kary za najmniejsze przewinienia. Jan był bardzo pobożnym człowiekiem i nigdy nie rozstawał się z różańcem, modlitwa różańcowa była na porządku dziennym. We wspomnieniach dzieci pozostał obraz ojca, który każdego dnia w ogródku przed ich domem, w którym stała figurka Matki Bożiej zapalał lampkę oliwną. Nigdy tej czynności nie zaniedbywał.
Jan był również gorliwym Polakiem, często opowiadał dzieciom o Polsce, o jej historii i kulturze i często śpiewał: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Dzieci z uwagą słuchały opowiadania, bo niewiele wiedziały o Polsce.
Natomiast ulubionym jego zajęciem w wolnych chwilach było rybołóstwo. Lubił też chodzić po lesie. Każdego roku całą rodziną pielgrzymowali do śląskiego sanktuarium maryjnego w Piekarach Śląskich. Rodzice Kardynała troszczyli się również o ich przyszłość. Były to takie czasy, że ówczesna młodzież wyjeżdżała ze Śląska nawet za granicę, by tam się kształcić. Opisywali oni potem w listach do rodzin swoje przeżycia i warunki życia oraz nauki. Musiało to docierać również do rodziców Augusta i wpłynąć na decyzję pozwalającą wysłać dwóch synów do prywatnych gimnazjów salezjańskich we Włoszech. Wyjazd ten dojrzewał powoli w planach nie tylko rodziców Hlondów, ale również Ignacego i Augusta. Jednak bezpośrednio na decyzję wysłania synów do Turynu naprowadził rodziców Sługi Bożego, ks. Klasza ówczesny proboszcz i dziekan w Chełmie Wielkim. On to, zwiedzając Włochy, zapoznał się z dziełem salezjańskim i po powrocie opowiadał rodzicom Augusta o możliwości uczęszczania ich dzieci do tamtejszego gimnazjum, gromadzącego również młodzież polską. Tak 12-letni August i 14-letni Ignacy zaczęli przygotowywać się do wyjazdu. Obaj młodociani wędrowcy, podobno z tabliczką na piersiach „Salesiani — Torino”, żegnani przez rodziców, krewnych i znajomych, i oddani w ręce kolejarzy, towarzyszy pracy ojca, opuścili ziemię ojczystą udali się w daleką podróż. Pełni wrażeń i przeżyć dotarli szczęśliwie do Turynu, a dokładnie zakładu salezjańskiego w Valsalice.