Jan Paweł II i Joseph Ratzinger stanowili tandem, którego siłą (a nie słabością!) był odmienny czasem punkt widzenia
Kiedy przed sześcioma laty umierał Jan Paweł II, mieliśmy wrażenie, że żegnamy się z wielkim papieżem. Wielu mówiło to całkiem otwarcie: Jan Paweł II Wielki.
Jak starożytni Grzegorz czy Leon... Dziś możemy to już postrzegać inaczej. Zyskaliśmy bowiem nowy punkt odniesienia.
Poznaliśmy nowego papieża, który również jest dla nas wielki. Również obala mury. Już nie komunizmu, lecz wrogości i uprzedzeń. Wystarczy przypomnieć podróże do laickiej Francji, ateistycznych Czech czy antypapieskiej Wielkiej Brytanii. Niewytłumaczalne wprost osiągnięcia papieża, o którym się przecież mówiło, że w przeciwieństwie do swego poprzednika nie ma charyzmy.
Osobliwym świadectwem jego wielkości jest również kampania nienawiści, która od kilku lat z całym impetem próbuje zniszczyć Benedykta XVI. Słowem, przeciwnik już się na nim poznał.
Ale ta wielkość Benedykta XVI nie podważa wielkości jego poprzednika. Przeciwnie, Joseph Ratzinger jako swoisty punkt odniesienia pomaga nam ją właściwie zrozumieć. Jan Paweł II był wielki, bo był papieżem i był dobrym papieżem, który w pełni przyjął tę misję od Pana Boga. Papieże po prostu już to do siebie mają, że są wielcy, jeśli tylko naprawdę żyją swoim powołaniem. To właśnie bycie papieżem czyni ich wielkimi. To jest po prostu pewien dar od Pana Boga, pewien autorytet. Jeśli go przyjmą i żyją nim, to on z nich emanuje. Tak było z Karolem Wojtyłą, tak jest dziś z Josephem Ratzingerem. Podobne wrażenie robił też prawdopodobnie Paweł VI. Wielu z nas w ogóle nie znało tego papieża. I dlatego Jan Paweł II robił na nas tak wyjątkowe, niepowtarzalne wrażenie... Był pierwszym znanym nam wielkim papieżem.
Karola Wojtyłę i Josepha Ratzingera połączyło też szczególne miejsce w planach Opatrzności ujawnionych przez Maryję w Fatimie. Kiedy przed zaledwie 11 laty Jan Paweł II zdecydował się na ujawnienie trzeciej tajemnicy fatimskiej, dla wszystkich było jasne, że postacią udręczonego papieża nie może być nikt inny jak tylko Jan Paweł II. Wydawało się, że kiedy runął komunizm, najgorsze Kościół ma już za sobą. Tak myślał sam Joseph Ratzinger, który w imieniu Jana Pawła II wyjaśniał wówczas sens trzeciej tajemnicy. Jednak 10 lat później, kiedy już jako papież odwiedzał Fatimę, musiał przyznać, że sens ujawnionych tam przez Maryję wizji bynajmniej się nie wyczerpał. Na świecie nasilają się antychrześcijańskie prześladowania, a sam Ojciec Święty stał się przedmiotem zmasowanych ataków. Ale jeśli i on jest owym na biało ubranym biskupem z wizji fatimskiej, to konsekwentnie również do niego odnoszą się pełne nadziei słowa Maryi: na koniec moje Niepokalane Serce zatriumfuje.
Wróćmy jednak do wspólnej historii tych dwóch wielkich ludzi. Po raz pierwszy połączył ich Sobór Watykański II. Nie znali się jeszcze wtedy. Młody prof. Ratzinger był wówczas teologicznym doradcą bardzo wpływowego arcybiskupa Kolonii kard. Josepha Fringsa. Należy pamiętać, że niemieccy biskupi odegrali na soborze rolę niepoślednią. Dzięki bogatemu zapleczu i doskonałej organizacji to oni przejęli inicjatywę obrad. Soborowe dokumenty powstawały w istocie pod ich dyktando. Do tego stopnia, że o. Ralph M. Wiltgen SVD, autor jednej z najważniejszych historii soboru, nie zawahał się jej zatytułować: „Ren wpada do Tybru”.
Joseph Ratzinger był jednym z elementów tej wielkiej niemieckiej machiny na soborze. Karol Wojtyła był natomiast jednym z nielicznych polskich biskupów, którym pozwolono wyjechać w owym czasie do Rzymu. Wniósł skromny wkład w powstanie Konstytucji o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spes.
Choć obaj uczestniczyli w soborze, nie poznali się jeszcze osobiście. W 1974 r. zaczęli już jednak ze sobą korespondować i wymieniać książki. Spotkali się później i od razu przypadli sobie do gustu. „Połączyła nas przede wszystkim jego wolna od wszelkiego komplikowania bezpośredniość i otwartość, a także emanująca od niego serdeczność. Było tu poczucie humoru, wyraźnie wyczuwalna pobożność, w której nie ma nic przybranego, nic zewnętrznego. (...) To duchowe bogactwo, także radość z rozmowy i wymiany myśli — dzięki temu wszystkiemu od razu poczułem do papieża sympatię” — wspominał później kard. Ratzinger.
W roku 1978, pamiętnym roku dwóch konklawe, już obaj byli kardynałami. Rok wcześniej Paweł VI mianował Josepha Ratzingera arcybiskupem Monachium-Fryzyngi i zaraz potem włączył go do Kolegium Kardynalskiego. Niespodziewane odejście Jana Pawła I wstrząsnęło purpuratami. Zapewne niejeden musiał się pytać w sumieniu, czy tak szybka śmierć nowego papieża nie świadczy przypadkiem o złym odczytaniu woli Bożej. Dzięki niedyskretności uczestników drugiego konklawe dowiadujemy się, że kard. Ratzinger odegrał pewną rolę w wyborze Karola Wojtyły. Niektórzy twierdzą wręcz, że istotną. To on bowiem miał przekonać do młodego Polaka kardynałów z Niemiec. Swoją drogą Jan Paweł II nie pozostał mu dłużny. Jeszcze za życia lobbował za Ratzingerem. Jak to możliwe? W Tryptyku rzymskim mówił przecież wyraźnie, by na jego następcę wybrać tego, którego Bóg wskaże!
Krótko po konklawe Jan Paweł II miał powiedzieć kard. Ratzingerowi: „Musimy Cię mieć w Rzymie”. Papież chciał go mieć u siebie jak najszybciej. Monachijskiemu arcybiskupowi proponował więc funkcję prefekta Kongregacji ds. Edukacji Katolickiej. Była to wówczas bardzo ważna dykasteria, wziąwszy pod uwagę, że w wielu seminariach oraz na innych uczelniach katolickich narastał posoborowy chaos. Kard. Ratzinger wymówił się jednak zobowiązaniami we własnej diecezji. „Jeszcze nie teraz” — powiedział nowemu papieżowi.
Zanim przybył do Rzymu na stałe, towarzyszył już jednak Janowi Pawłowi II w czasie pierwszej podróży do Polski. Żywo też reagował na wprowadzenie stanu wojennego w ojczyźnie papieża, uczestnicząc między innymi w ulicznych marszach solidarności.
Kard. Ratzinger przybył do Watykanu w 1982 r. Jan Paweł II powierzył mu funkcję prefekta Kongregacji Nauki Wiary. Odtąd ich losy złączyły się na stałe. Kardynał stał się głównym elementem zespołu, który będzie kształtował oblicze tego pontyfikatu. Obok byłego arcybiskupa Monachium należeli do niego tacy hierarchowie, jak: Roger Etchegaray, Paul Poupard, James Francis Stafford, John Foley, Paul Josef Cordes, François Xavier Nguyęn Van Thuân, ale też Joaquín Navarro-Valls, jako rzecznik prasowy, czy o. Georges Cottier, jako teolog domu papieskiego. To byli ludzie Jana Pawła II. W większości zostali zaproszeni do Watykanu przez samego papieża i byli w pewnym sensie przeciwwagą dla Sekretariatu Stanu, dla kard. Agostina Casarolego.
Nie była to grupa jednorodna. Niemiec Ratzinger i Francuz Etchegaray w wielu sprawach różnili się radykalnie, na przykład w kwestii spotkania w Asyżu. Ale ta grupa była lojalna i była silną podporą dla papieża. Tego zdecydowanie brakuje w obecnym pontyfikacie. Benedykt XVI często jest sam.
Jan Paweł II miał więc u boku kard. Ratzingera, który był „teologicznym mózgiem” jego zamiarów i poczynań. Spotykali się przynajmniej dwa razy w tygodniu. Najpierw we wtorek rano w szerszym gronie. Potem następowała swobodna wymiana zdań tego samego dnia przy obiedzie. I w końcu w cztery oczy w każdy piątek po południu.
Rozmawiali po niemiecku. Wspólnie omawiali najważniejsze zadania kongregacji, której główną misją jest ochrona Kościoła przed wypaczeniami prawdy Ewangelii oraz promowanie jej nauczania we współczesnym świecie. Temu drugiemu zadaniu służą papieskie dokumenty. Pierwsze, zdecydowanie mniej wdzięczne, bo kojarzące się z dziedzictwem inkwizycji, kard. Ratzinger wziął na siebie. I dlatego to właśnie na nim skupiało się całe odium niezadowolonych środowisk Kościoła: feministek, teologów, homoseksualistów, ekumenistów itd. W tym sensie rzeczywiście był pancernym kardynałem, chroniącym niczym tarcza czy pancerz dobrą opinię o papieżu. (Dziś jest odwrotnie. To właśnie Benedykt XVI bierze na siebie ciężar niepopularnych decyzji, a nawet błędy swych współpracowników. Przykładem jest niedopracowana sprawa biskupa-negacjonisty Williamsona). Ale rola kard. Ratzigera nie ograniczała się bynajmniej do sprawowania funkcji pancerza i inkwizytora. Świadczy o tym jedno z największych dzieł pontyfikatu Jana Pawła II, a mianowicie Katechizm Kościoła Katolickiego, który powstawał właśnie pod jego kierunkiem.
Chociaż Opatrzność połączyła na niemal ćwierć wieku Josepha Ratzingera i Karola Wojtyłę, nie brakowało między nimi różnic. Widać je również i dziś w stylu nauczania. Jan Paweł II wychodził do świata, był niczym Chrystus towarzyszący uczniom na ich drodze do Emaus. W życiu ludzi i narodów szukał zaczepienia dla przesłania Ewangelii. Benedykt XVI to raczej ten, który mówi „Chodźcie i zobaczcie”. Innymi słowy zaprasza do ponownego odkrycia chrześcijaństwa jako alternatywy dla tego świata. Stąd jego troska o piękno i autentyzm liturgii. A także o język, w którym słowa znajdują inną od potocznej definicję, przez ich odniesienie do Pisma Świętego.
Odmienne style obu pontyfikatów wynikają poniekąd ze zmian, które dokonały się w ostatnich latach. Nie spełniły się nadzieje na łatwą wiosnę Kościoła. Współczesnego człowieka coraz mniej łączy z dziedzictwem chrześcijaństwa. Nie ma się już do czego odwoływać. Trzeba na nowo definiować pojęcia i ukazywać miejsca spotkania z Bogiem, jak piękna liturgia czy lectio divina.
*
Pamiętam jak dziś moje spotkanie z kard. Josephem Ratzingerem tuż po śmierci Jana Pawła II. Wychodziłem z Pałacu Apostolskiego, gdzie pracownicy Watykanu mogli się po raz ostatni pożegnać ze zmarłym papieżem. U wejścia spotkałem dziekana Kolegium Kardynalskiego. Twarz miał spokojną, był zadowolony, że jego długa misja na Stolicy Piotrowej dobiegła końca. Opatrzność miała jednak inne plany. Przeznaczyła mu kontynuację dzieła Jana Pawła II i jak się okazuje, również jego beatyfikację.
opr. mg/mg