Ona była tym domem
Anna Turowiczowa, z domu Gąsiorowska (ur. 7 czerwca 1916 w Goszycach —
zm. 23 czerwca 2000 w Krakowie) — tłumaczka literatury pięknej.
Urodzona w patriotycznej rodzinie ziemiańskiej, była córką chrzestną Józefa Piłsudskiego. Ukończyła historię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Działała w Stowarzyszeniu
Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”, w którym poznała swego przyszłego
męża, Jerzego Turowicza.
Zajmowała się tłumaczeniami z języka francuskiego i na język francuski (m.in. poezji Karola Wojtyły). Przełożyła na polski m.in. „Nie lękajcie się! Rozmowy z Janem Pawłem II” André Frossarda, „Wybór Boga. Z Kardynałem Jean-Marie Lustigerem rozmawiają Jean -Louis Missika i Dominique Wolton”, „Szeroki świat moją parafią. Wymiary i prawda zbawienia” Yves'a Congara oraz „Brata Rogera, założyciela Taizé” Kathryn Spink.
Na pytanie, czy istnieją udane małżeństwa, odpowiadam, że istnieją, i myślę o Annie i Jerzym. „Będą dwoje w jednym ciele”. Byli „jednym” i każde było inne. Życie Jerzego Turowicza było jej życiem, co nie znaczy, że nie była sobą.
Byli różni, do siebie niepodobni i nierozerwalnie dopełniali się we wszystkich sprawach: małych, prywatnych, codziennych i wielkich, publicznych. Publicznie i uroczyście występował Jerzy. Pani Anna nigdy na przykład się nie wtrącała w sprawy „Tygodnika”. Na łamach ukazał się bodaj tylko jeden jej tekst. Wiele razy przekłady z języka francuskiego było podpisywane A.T. lub Anna Turowiczowa, ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze, że była.
Moje wspomnienia obejmują zaledwie trzydzieści kilka lat. W 1964 r. przyszedłem do „Tygodnika”, nie miałem mieszkania. Turowiczowie przyjęli mnie do siebie, na Lenartowicza, i przemieszkałem tam osiem lat, do 1972 r. Wspomnienia z tamtych czasów: pani Anna pracuje nad przekładem kolejnej książki. Stosy zapisanych ołówkiem arkuszy. Pismo równe, czytelne, litery okrągłe, proste, nie pochyłe, jak u wszystkich uczennic Jazłowca, poprawki, ślady częstego wycierania gumą. To były książki trudne, teologiczne. Każde tłumaczenie to dla niej pasjonująca przygoda, konsultacje z autorem. Papieros, kawa. Wystukiwanie tekstu na starej maszynie na czysto. Inny obraz: pani Anna idzie na zakupy, „na plac”, jak mówiła, to jest na Rynek Kleparski. Dwie ciężkie torby w rękach. Albo: pani Anna gotuje. Z niczego potrafiła wyczarowywać prawdziwe smakołyki. Smażyła konfitury (mnóstwo konfitur!), robiła też wspaniały ser zgliwiały (kto dziś jeszcze wie, co to takiego?) z kminkiem.
Garnki na kuchence bulgoczą, pani Anna (z papierosem) zatopiona w lekturze. Pani Anna prasuje: gra muzyka, bo prasowanie jest okazją do słuchania muzyki. Zresztą muzyka przenikała do mojego pokoju zawsze. Były różne epoki, utkwił mi w pamięci Brassens, słuchany od rana do wieczora, przez pewien czas Joan Baez. Ostatnio — przypomniane po latach kasety Jana Krzysztofa Kelusa.
Pani Anna je w kuchni śniadanie. Obszerny, ciepły, granatowy szlafrok, kawa, grzanki, książka. Czytała wszystko, co po polsku i po francusku było do przeczytania w Krakowie. Nie wyłączając kryminałów. Ale i gazety. Mówiła dużo i ciekawie, paląc niemal bez przerwy papierosy. Paliła, zasypując mieszkanie popiołem tak, że córki podarowały jej kiedyś popielniczkę, którą można było powiesić na szyi (Jerzy zresztą też dużo palił. W pewnym momencie postawił sobie granicę, bodaj pięć papierosów na dobę, i tego rygorystycznie przestrzegał, niecierpliwie czekając północy, żeby nowa doba się zaczęła). Pisała listy. Zawsze były długie, kilkustronicowe, z zapisanymi marginesami, zabawne, ciekawe, pełne informacji, potrzebne. Mnóstwo listów. Była jeszcze korespondencja domowa. W łazience na lustrze znajdowałem rano wycięte z pudełek po papierosach kartoniki: informacje o telefonach, o wartych przeczytania artykułach, instrukcje domowe, czasem jakąś myśl, którą chciała się podzielić.
Więc przekłady, lektury, muzyka, poezja, zakupy, gotowanie, zmywanie i w ogóle prowadzenie domu, zdumiewająca wiedza o wszystkim, co się wydarzyło w Krakowie. Zawsze radość na widok gościa. Z bliskimi siadało się w kuchni, piło kawę lub jadło posiłek, jeśli była to pora posiłku. Potem szło się do „środkowego pokoju” albo zostawało w kuchni, jeśli była pora sjesty Jerzego, żeby mu nie przeszkadzać. Drzemał w sąsiednim pokoju i słychać było gadanie. Telefony. Widząc, że te telefony przeszkadzają jej w pracy nad tłumaczeniem, kiedyś spytałem, czemu telefonu nie wyłączy? Bo zawsze może to być telefon przyjemny.
Ten dom nie był ani uładzony, ani wysprzątany, rytm życia mógł się wydawać dość szalony, a jednak tam był i ład, i rytm, ale nie ludzie byli podporządkowani porządkowi, tylko rytm i porządek służyły ludziom. Nawet jeśli nie zawsze, to taka była filozofia tego domu.
Pani Anna była pracowita, pracowitość potrafiła połączyć ze wspaniałą umiejętnością tego, co uważała za lenistwo. Ale lenistwem to nie było, tylko umiejętnością niedoprowadzania się do stresów i napięć. To było doskonałe wyczucie własnego rytmu życiowego.
Pani Anna i Rzym. Znała Rzym jak mało kto, i kochała Rzym. Miała w nim swoje ulubione miejsca, wiernie do nich wracała. Lubiła także wracać do romańskich kościółków Normandii, które kiedyś dzięki belgijskiej przyjaciółce zwiedziła. Wracała do nich na zrobionych przez siebie przeźroczach.
Miała wielu przyjaciół w różnych miejscach świata. Korespondowała z nimi. Ale oni ostatnio coraz liczniej umierali. Była wierna w przyjaźni. Kilka miesięcy po śmierci Jerzego (w jej mieszkaniu był remont łazienki) pojechała do Warszawy i kolejno odwiedziła wszystkich starych przyjaciół, właściwie prawie wszystkich, bo jednego starego przyjaciela nie udało się jej odszukać. Traktowała to jako wizytę pożegnalną. Jakby wiedziała, że to jest ostatni moment. Ta wizyta była dla niej bardzo ważnym i radosnym przeżyciem.
Kiedy po śmierci Jerzego opuszczała szpital, pomyślała: teraz już nic mu nie grozi. Z Jerzym obawiali się, że nie podoła jego długiej pielęgnacji, gdyby okazała się konieczna. Tak więc po śmierci męża nie rozpaczała. Z niebywałą energią się zabrała do porządkowania jego i swoich papierów, stając się bezcenną pomocą w pracy nad archiwum Turowicza. Wszystko pamiętała, umiała wyjaśnić mnóstwo szczegółów, bez jej pomocy trudno zrozumiałych. Zaczęła nagrywać rozmowy z Tomaszem Fiałkowskim , opowieść o swoim życiu. Taka jak zawsze, tylko nieco starsza, nieco bardziej zgarbiona, nieco bardziej zmęczona. Gdzieś jednak, pod całą normalnością, działaniem, pracą, nie było już dawnego entuzjazmu wobec życia, świata. Kiedy dzieliłem się tym wrażeniem z tymi, którzy wtedy widywali ją często, zaprzeczali: ależ skąd, ma plany sięgające w dalszą przyszłość. To były plany rozumowe. Od śmierci Jerzego nie ma już w tym serca. Tak myślałem.
Kalwaria pani Anny rozpoczęła się w Wielkim Tygodniu. Kto wtedy mógł przypuszczać, przecież było to tylko proste złamanie nogi. Z radością, tak, z radością przyjęła w szpitalu Sakrament Chorych.
|
fragment pochodzi z książki:
ks. Adam Boniecki MIC ABONENT CHWILOWO NIEOSIĄGALNY
|
Wciąż z trudem piszę o niej w czasie przeszłym. Trudno sobie wyobrazić, że Anna Turowiczowa nie żyje. Zawsze była silna. To Jerzy chorował, ona nie. Nawet wtedy, kiedy była operowana, mówiło się, że to drobiazg. I te ostatnie dwa miesiące... podłączona do utrzymujących ją przy życiu urządzeń, które jednak uniemożliwiały mówienie, dosłownie przykuta do łóżka. Kiedy u niej byłem, wskazując na niebo, dała mi do zrozumienia, że już dość, że już chciałaby odejść. Odeszła, żeby się spotkać z Panem Bogiem i z oczekującym na nią Jerzym. Według Ewangelii ludzie w niebie już się nie żenią ani nie wychodzą za mąż, lecz nie widzę powodu, dla którego Pan Bóg, który raz ich tak skutecznie połączył, właśnie teraz miałby ich rozdzielać.
Choć od wielu lat nie mieszkałem w domu przy Lenartowicza, to zawsze był to dla mnie mój dom. Miejsce, do którego się wraca, gdzie można przyjść bez uprzedzania telefonem. Pani Anna była tym domem. Tym była dla mnie. Kim była dla „Tygodnika”? Dla „Tygodnika” pani Anna była częścią Jerzego Turowicza. Nie sposób wyobrazić sobie jego bez niej. Dlatego była nam wszystkim tak bliska. Kiedy umarła, odczuliśmy to tak, jakby jeszcze raz, czy jeszcze bardziej umarł Jerzy Turowicz.
opr. ab/ab