Dyskretny urok wielkości
Jerzy Turowicz (ur. 10 grudnia 1912 w Krakowie — zm. 27 stycznia 1999 w Krakowie) — dziennikarz, publicysta, działacz katolicki, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” (1945—1953 i 1956—1999), prezes zarządu Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak (1959—1991).
W 1930 r. rozpoczął studia na Wydziale Budowy Maszyn Politechniki Lwowskiej. Ostre zapalenie płuc przebyte wiosną 1934 r. uniemożliwiło mu odbycie kursu pilotażu szybowcowego i wpłynęło na rezygnację ze studiów politechnicznych. Turowicz wrócił do Krakowa, gdzie podjął studia historyczne i filozoficzne na Uniwersytecie Jagiellońskim.
W 1945 r. ukazuje się pierwszy numer „Tygodnika Powszechnego”, katolickiego pisma społeczno-kulturalnego, którego jest współzałożycielem. Będzie jego redaktorem naczelnym przez ponad 50 lat, do 1999 r. (z przymusową trzyletnią przerwą w latach 1953—1956, kiedy to zostanie ono zamknięte — z powodu odmowy publikacji pochwalnego nekrologu Stalina — i przejęte przez współpracujące z władzami komunistycznymi Stowarzyszenie PAX, oraz w stanie wojennym). Turowicz zgromadzi wokół „Tygodnika” najwybitniejsze postaci epoki, m.in. Karola Wojtyłę, Stanisława Lema, Czesława Miłosza, Władysława Bartoszewskiego, Zbigniewa Herberta, ks. Józefa Tischnera czy Leszka Kołakowskiego.
W latach 1962—1965 jest korespondentem z Soboru Watykańskiego II. W 1964 r. podpisuje List 34 w obronie wolności słowa, „Tygodnik” płaci za to obcięciem nakładu. Po Sierpniu '80 pismo włącza się w ruch „Solidarności”. W 1984 r. Turowicz zostaje członkiem Komisji Episkopatu do spraw Dialogu z Judaizmem. Relacje polsko-żydowskie to jeden z najważniejszych tematów jego publicystyki.
Turowicz przemawia podczas inauguracji obrad Okrągłego Stołu oraz uczestniczy w jego pracach. Od 1990 r. jest honorowym prezesem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich oraz Rady Etyki Mediów. Wiosną 1994 r. rozpoczyna współpracę z „Zeszytami Literackimi”.
Odznaczony m.in. Orderem Orła Białego. Od 2013 r. jest przyznawana nagroda
jego imienia.
Zbiory jego publicystyki: „Chrześcijanin w dzisiejszym świecie” (1963), „Kościół nie
jest łodzią podwodną” (1990) oraz „Bilet do raju” (1999). W 2013 r. nakładem wydawnictwa Universitas ukazała się trzytomowa edycja jego „Pism wybranych”.
To dzięki Jerzemu „Tygodnik” był tym, czym był i — jeśli wolno tak powiedzieć — czym jest. Dokumenty niegdyś ściśle tajne, a dziś w coraz większym stopniu znane, pokazują, jak nieznośna dla władz PRL-u była obecność „Tygodnika”.
A przecież, dzięki mądrej strategii Turowicza, nie mogły go ostatecznie zlikwidować. Więzi ze światową elitą kulturalną nadawały perypetiom krakowskiego pisma wymiar wydarzeń międzynarodowych, a ksiądz prymas Wyszyński i arcybiskupi krakowscy przypominali kiedy było trzeba, że „Tygodnik” należy do, jak się wtedy mówiło, „stanu posiadania Kościoła” — tak więc zadzierając z „Tygodnikiem”, zadzierało się z Kościołem.
Nie znaczy to jednak, że droga, którą wybrał Turowicz dla siebie (i, siłą rzeczy, dla swojego pisma), była łatwa. Niezłomni wrogowie reżimu zarzucali Jerzemu zbyt daleko posunięty kompromis, władze widziały w jego działalności permanentne, trudne do okiełznania zagrożenie. Korzystając z kościelnego „parasola ochronnego”, twardo stojąc na stanowisku, że „Tygodnik” jest pismem katolickim, Turowicz często sprawiał kłopoty hierarchom i „dobrym katolikom”, podejmując sprawy, których lepiej było nie dotykać, jeśli się chciało zachować kościelną „poprawność polityczną”. Publikowaliśmy na naszych łamach jego korespondencję z kardynałami Wyszyńskim i Wojtyłą, będącą dokumentacją tamtych kłopotów. Dzięki Bogu obaj hierarchowie mogli się z Jerzym nie zgadzać, ale wsłuchiwali się w to, co mówi, i nigdy nie stracili doń zaufania. Można rzec, że „Tygodnik” w pewnym sensie sam sobie zawdzięczał szykany, które przychodziło mu znosić. Turowicz miał jednak genialne wyczucie dopuszczalnych etycznie granic kompromisu, a unikanie kłopotów nigdy nie było dla niego (i dla pisma) wartością naczelną.
Gdy w 1964 r. zacząłem pracę w „Tygodniku”, na Jerzego Turowicza patrzyłem z nieśmiałością i zachwytem. Był już wtedy postacią ważną, znaną, cieszącą się autorytetem. Przyjął mnie niezwykle uprzejmie, powiedział, bym pomyślał, co będę robił. Po kilku dniach wręczył mi maszynopis swojego artykułu, prosząc o uwagi i ewentualne korekty. Byłem przerażony: ja? Korygować Turowicza? Żaden z moich dotychczasowych mistrzów nie prosił mnie nigdy o korekty. Podejrzewałem, że prośba jest rodzajem testu. Może była, a może nie, bo potem Turowicz wiele razy dawał mi, nie tylko mi, swoje teksty do krytycznego czytania. Wtedy, jak pamiętam, przedstawiłem mu — chcąc się wykazać bystrością — jakieś nieśmiałe uwagi. Ku mojemu zdumieniu bez słowa naniósł je do tekstu. To była, w moim odczuciu, ogromna nobilitacja.
Do Krakowa ściągnął mnie, na prośbę „Tygodnika Powszechnego”, biskup Wojtyła. Zaproponował zaszczytną współpracę z duszpasterstwem akademickim przy kościele św. Anny w Krakowie. Zaszczyt był wielki, ale nie było mieszkania. Początkowo zajmowałem pokój przebywającego na wakacjach proboszcza, biskupa Jana Pietraszki, potem spałem w przechodnim pokoju, w mieszkaniu zajmowanym przez księży od św. Anny. Było oczywiste, że parafia mieszkaniem dla mnie się nie zainteresuje. I właśnie wtedy Turowicz zwrócił się do mnie z prośbą o znalezienie studenta poszukującego kwatery. Nieśmiało, jąkając się, wyznałem, że sam szukam jakiegoś kąta. Jerzy się ucieszył i zostałem lokatorem Turowiczów. Czułem się i byłem traktowany jak członek rodziny. Obcowanie z tą niezwykłą rodziną okazało się dla mnie, w pewnym sensie, inicjacją, wejściem w sprawy życia Kościoła (tak!) i kultury, okazją do poznania wielu niezwykłych ludzi, przede wszystkim właśnie Turowiczów. Przyjaźń, głęboka więź z całą rodziną, szczególnie z Jerzym i panią Anną, trwały do ich śmierci.
To, co mnie wtedy przede wszystkim uderzyło, to niezwykła pracowitość Jerzego. Każdego dnia czytał prasę, także zagraniczną, podkreślał, wycinał, wkładał do teczek, notował. Po powrocie z redakcji i zjedzeniu obiadu ucinał sobie drzemkę, a potem do późnych nocnych godzin pracował, pisał (ręcznie) artykuły, czytał, odpisywał na listy itd. Jednocześnie dość intensywnie uczestniczył w życiu towarzyskim, czy raczej kulturalnym, Krakowa i Warszawy: wernisaże, przedstawienia w Piwnicy pod Baranami, dyplomatyczne przyjęcia, zebrania KIK-u w Warszawie i Krakowie często zajmowały znaczną część wieczoru. Po powrocie, z reguły, Jerzy zasiadał do biurka i pracował, nie wiem do której, bo już spałem. Prawda, że nie zrywał się o świcie.
Kiedy mieszkałem u Turowiczów, byłem duszpasterzem akademickim u św. Anny. Tam nie mieliśmy wtedy własnego pomieszczenia i nie bardzo było gdzie się spotykać z młodzieżą. No to zapraszałem do siebie, czyli do Turowiczów. W niedzielę przychodziło tam nawet kilkadziesiąt osób. Wszyscy jakoś się mieścili u mnie, to był duży pokój. Siadali na paczkach z gazetami, które Jerzy konserwował nie wiadomo po co, pani Anna pakowała rocznikami i składała u mnie, z nadzieją, że kiedyś zdoła je wyrzucić na makulaturę. Tak więc studenci siadali na tych paczkach na podłodze, palta zostawiali w jednym z pokoi Turowiczów, okupowali kuchnię, w której przygotowywali dla wszystkich herbatę i chleb z serem. To z reguły trwało kilka godzin. Nigdy przez te długie lata się nie zdarzyło, żeby moi gospodarze dali mi do zrozumienia, że im to przeszkadza. Zaszywali się dyskretnie w dwóch najdalszych pokojach. Ale... nagle się okazywało, że pani Anna już zna tych wszystkich młodych ludzi, że ma wśród nich ulubieńców, że nawet bywa powiernicą niektórych. Kiedy mieszkałem u Turowiczów, dość długo władze nie chciały mnie zameldować w Krakowie. Wiem, że irytowała ich moja praca duszpasterska i moje kontakty z hipisami. Oni też przychodzili na Lenartowicza.
Czasem Turowiczowie dobrotliwie się spierali np. o wydatki albo o jakieś wspomnienia. „Ależ Anno...” — mówił Jerzy. „Nie tak było, ja opowiem...” — mówiła ona. Świetnie się rozumieli. Lubili być razem. Kiedy jedno z nich podróżowało, niemal codziennie pisali do siebie długie listy.
Lubili poezję. Pamiętam taki wieczór, siedzieliśmy w kuchni. U św. Anny jadłem śniadania i obiady, a na kolację kupowałem sobie chleb, masło, ser i tak, dzieląc to z Turowiczami, siadałem z nimi w kuchni przy stole... Ten stół miał pewną osobliwość, był pochyły. Jak się postawiło szklankę i nie dopilnowało, to ona powolutku zjeżdżała i spadała. Nie wiem dlaczego — taki to był mebel. I przy tym pochyłym stole kiedyś ktoś powiedział jakiś wiersz, potem drugi, wreszcie zaczęliśmy przynosić tomy, czytać swoje ulubione utwory. Prawie do rana. Pamiętam, że gdy Jerzy czytał wiersz „Patos kabotyna” Gałczyńskiego, tak się śmiał, że trudno mu było dokończyć. Lubił czytać Miłosza. Czasem do trzeciej nad ranem siedzieliśmy z poezją.
Turowiczowie byli ludźmi głęboko wierzącymi. Chodzili na Mszę św. o 13.00 do kościoła św. Anny. Byli krytycznymi słuchaczami kazań, oboje cenili Tischnera.
Jako redaktor naczelny Jerzy był chyba nietypowy, jak zresztą cała redakcja. Pamiętam, jak mnie zaskoczyło pierwsze zebranie redakcyjne, w którym uczestniczyłem. Toczyło się jakby bez ustalonego porządku. Mówiono — miałem wrażenie — o różnych rzeczach, od Sasa do lasa. Ktoś co prawda rysował na tablicy plan numeru, ale potem nagle... wszyscy wstali i się rozeszli. Nie mogłem zrozumieć, jak z tego może potem powstać numer pisma. Turowicz niczego nie narzucał. Na zebraniach raczej milczał. Ale to on tworzył styl. W codziennej pracy redakcyjnej czasem — w ważnych sprawach — inspirował, wspierał inicjatywy, w kwestiach spornych podejmował decyzje. Konsekwentnie pytał redaktorów, kiedy zadeklarowany zamiar zrealizują. Tylko w niektóre, naprawdę ważne, sprawy osobiście się angażował. Odpisywał na listy i rugał za zaniedbania w tej dziedzinie. Był naczelnym, którego się nie bano, ale do którego zbliżano się z onieśmieleniem. To był timor reverentialis.
Kilka wydarzeń. Lata osiemdziesiąte. Mieszkałem w Rzymie i do Krakowa przyjechałem na chwilę. Jerzy, już dość schorowany, zaprosił mnie do siebie do domu. Doskonale pamiętam ten wieczór. Ciemne mieszkanie Turowiczów. Jerzy rozłożył na stole artykuły, książki pootwierane na stronach, gdzie był bezlitośnie opluwany, szkalowany. Przeróżni, zwykle mali, autorzy usiłowali udowodnić, że przez całe życie szkodził Kościołowi, co oznaczało, że wszystko, czemu poświęcił życie, jest nic niewarte.
To było już po jubileuszu pięćdziesięciolecia „Tygodnika”... Z tej okazji papież przesłał do redakcji list, w którym znalazło się słynne zdanie: „Pan daruje, jeżeli powiem, iż oddziaływanie tych wpływów [oskarżenia o klerykalizm, o rzekomą chęć rządzenia Polską ze strony Kościoła] odczuwało się jakoś także w »Tygodniku Powszechnym«. W tym trudnym momencie Kościół w »Tygodniku« nie znalazł, niestety, takiego wsparcia i obrony, jakiego miał poniekąd prawo oczekiwać; »nie czuł się dość miłowany« — jak kiedyś powiedziałem”.
Turowicz odpisał papieżowi (korespondencję między Karolem Wojtyłą — arcybiskupem, kardynałem, papieżem zamieściliśmy w „Tygodniku Powszechnym” nr 14/2006), zapewniając m.in., że Kościół w Polsce „może się nie czuł dość miłowany, co jednak nie znaczy, że miłowany nie był”. Tymczasem zdanie z papieskiego listu skwapliwie podchwycili, z jakąś straszliwą agresywnością, ludzie „Tygodnikowi” niechętni. W wielu przypadkach była to agresja ludzi, którzy w epoce PRL-u publicznie nie istnieli.
To prawda, „Tygodnik” podjął trudną drogę wędrowania krawędziami kompromisów. Chodziło o to, żeby zachować jakąś przestrzeń wolności i żeby przekazywać społeczeństwu ważne treści. „Tygodnik”, jak zresztą całe środowisko, był wspierany przez Episkopat, ale jego sytuacja była trudna. Nie był pismem podziemnym, musiał się z różnymi restrykcjami godzić. Wyważano więc starannie granice dopuszczalnego kompromisu. Dziś można to interpretować rozmaicie, ale „Tygodnik” istniał i odgrywał ważną rolę. Mówiło się, że to jedyne pismo od Łaby do Władywostoku, które reprezentuje przestrzeń wolności. Publikowali w nim ludzie prawi, przyzwoici — niekoniecznie katolicy — którym albo władze nie pozwalały drukować gdzie indziej, albo sami gdzie indziej nie chcieli, jak Antoni Słonimski, który z początkiem lat 70. uznał, że to jest jedyne pismo, w którym przyzwoitość pozwala mu drukować.
Na Turowicza zwaliła się lawina błota. I wszyscy się powoływali na list papieża. Wróciłem do Rzymu pod wrażeniem spotkania z Jerzym, opisałem całą tę historię i wysłałem Dziwiszowi. Po paru dniach zostałem zaproszony na kolację do papieża. Przy stole byliśmy tylko Ojciec Święty i ja. Żadnego kapelana. Mój list leżał przy nakryciu papieża. Jan Paweł II powiedział: „To się stało wbrew moim intencjom, wbrew moim myślom, jak ja mogę to naprawić? Próbowałem pisać do Turowicza, ale co mam napisać? Pisałem i wyrzucałem”. I pytanie: „Co mi ksiądz radzi zrobić?”. No to radzę: „Gdy Ojciec Święty przyjedzie do Polski, niech się spotka z redakcją »Tygodnika«, nie tylko z samym Turowiczem. Spotkanie może trwać trzy minuty. Chodzi o sam gest, o sam fakt”. I — mogę to powiedzieć z ręką na sercu — papieżowi ten pomysł się spodobał. Powiedział wyraźnie: „To jest bardzo dobry pomysł”.
Ale na drugi dzień zadzwonił do mnie ks. Dziwisz: „Zwariowałeś? Spotkanie z redakcją? Mowy nie ma. Jeśli, to z samym Turowiczem”. Tak też się stało. Papież zaprosił Jerzego na spotkanie w rezydencji arcybiskupiej. A Turowicz wtedy, już ciężko chory, leżał w szpitalu. Na Franciszkańską przywiozła go karetka. Papież tymczasem, co nie było wcześniej przewidziane, objeżdżał krakowski Rynek Główny. Turowicz, na wózku inwalidzkim, czekał. Kiedy papież wrócił, porozmawiali, lecz zmęczenie i napięcie fatalnie się odbiło na stanie Jerzego. Po powrocie do szpitala był bliski śmierci. Pani Anna zadzwoniła po mnie, że on umiera. Przyjechałem. Leżał z maską tlenową, miał zamknięte oczy, rzęził. Udzieliłem mu rozgrzeszenia w godzinie śmierci, a on otworzył oczy, zdjął maskę i podyktował mi komunikat o spotkaniu do „Tygodnika”. Nie miałem na czym tego, co z trudem mówił, zapisać. Przyszedłem bez papieru, z olejami świętymi. Ale dokładnie zapamiętałem każde słowo. Wróciłem do domu, spisałem i zaniosłem do redakcji. Na drugi dzień Jerzy czuł się lepiej... Już po moim wyjściu, dygoczącą ze słabości ręką sam napisał ten komunikat. Mam do dziś tę notatkę. Ona pokazuje, jak ten człowiek żył „Tygodnikiem”. Już — wydawało się — umierał, już odchodził z tego świata, ale musiał napisać, że papież pobłogosławił „TP” . I to się ukazało w druku.
Inne wspomnienie. Było to w Paryżu. U pallotynów na rue Surcouf odbywało się wieczorem spotkanie z Herbertem. Potem wybranych gości zaproszono na część bardziej towarzyską na górę. Wszystko trwało długo. A ja miałem jeszcze zaproszenie na spotkanie z szamanami od voodoo. Mówię więc Turowiczowi, że zaproszenie jest na dwie osoby, może chce. I Jerzy — a już było koło północy — że natychmiast, że świetnie, że oczywiście! Więc do metra i na voodoo. Uczestnicy — raczej turyści różnej narodowości — siedzieli w kręgu. Przejmująca, rytmiczna muzyka na bębnach, czarni tancerze i tancerki. Seans trwa, jedna z siedzących kobiet, Amerykanka, wpada w trans pod wpływem muzyki, traci przytomność, pada. Mistrzyni ceremonii szybko ją cuci, obficie skrapiając wodą. Potem do tańca zapraszają chętnych z kręgu widzów. Turowicz — zachwycony — się zrywa, tańczy. Na mokrej od cucenia Amerykanki podłodze się poślizguje i przewraca. Szybko wstaje i tańczy dalej. Był wciąż ciekawy świata. A że nigdy dotąd nie był na seansie voodoo, chciał zobaczyć, jak to wygląda. Wtedy już nie był pierwszej młodości.
Podobnie z kinem. W Rzymie mówi mi: „Słuchaj, grają »Miasto kobiet« Felliniego, ja tego w Polsce nie zobaczę, idziemy? Musimy zobaczyć”. I był szczęśliwy, że zobaczył.
Także w Rzymie, po jakiejś oficjalnej uroczystości, przedstawiciel B'nai B'rith Józef Lichten zaprosił nas na kawę i rozmowę. Wymawiałem się, że jeszcze tego dnia muszę napisać i wysłać do „Tygodnika” korespondencję. Jerzy wtedy powiedział bardzo poważnie: pamiętaj, jeśli masz okazję wyjątkowego spotkania i ciekawej rozmowy, nigdy jej nie marnuj. A napiszesz później. I on rzeczywiście sam tak postępował.
Na czym polegała niekwestionowana wielkość Jerzego Turowicza? Czym zdobył sobie pozycję moralnego autorytetu, ważnego dla milionów Polaków, zresztą nie tylko Polaków? Jak dokonał tego, że tytuł pisma, które przez ponad pół wieku redagował, zachował — mimo pokoleniowej wymiany niemal całej ekipy — ciężar gatunkowy?
Szukając odpowiedzi na te pytania, sięgam do słów drukowanych na łamach „Tygodnika” zaraz po jego śmierci. Mówią świadkowie jego życia i dzieła, bliscy i dalecy. Wszystkich chyba nurtują te same pytania, wszyscy usiłują uchwycić sekret wielkości Jerzego, źródła jego siły i skuteczności jego oddziaływania.
Pisał Jerzy Giedroyc, świadek często bardzo krytyczny wobec „Tygodnika”: „Tylko dzięki Niemu (Turowiczowi) zaczęła się ewolucja polskiego Kościoła w kierunku wytycznych II Soboru. »Tygodnik« był jedynym ciągłym ośrodkiem niepodległościowym — prowadził walkę z przerostami nacjonalizmu, z antysemityzmem. Walcząc o prawa człowieka, stał się szkołą tolerancji. Całą tę akcję Turowicz prowadził pragmatycznie, dyskretnie, z dużym kunsztem dyplomacji, aby uchronić swój warsztat pracy, ale nie unikał w kryzysowych momentach twardych decyzji, które mogły spowodować zamknięcie pisma, jak to miało miejsce w dniu, kiedy odmówił uczczenia na łamach śmierci Stalina”.
Kard. Jean-Marie Lustiger, arcybiskup Paryża i przyjaciel, widzi to samo, ale nie skupia się na strategii, docieka źródeł: „Jerzy Turowicz, w jednym z najtragiczniejszych okresów Historii, wiernie i odważnie dawał świadectwo Prawdzie. Nieustannie, z siłą Ewangelii, budził sumienia; z cierpliwym miłosierdziem skupiał, bez względu na istniejące między nimi różnice, wszystkich tych, którzy chcieli bronić wolności i godności Człowieka. Będąc świeckim chrześcijaninem, był w oczach wszystkich znakiem Kościoła Chrystusowego i nadziei, którą Ten głosił”.
Prof. Andrzej Szczeklik: „Mówił nam, że niebezpieczną rzeczą jest szukać wrogów i dopatrywać się spisku, bo to zwalnia od odpowiedzialności. Pokazywał, iż często nie jest wskazana zawzięta walka, ale zrozumienie przyczyn, a nieraz nawet rozsądny kompromis, który umie doprowadzić do zmiany sytuacji. Był w tym podobny do Josifa Brodskiego, który nade wszystko przestrzegał przed wskazującym palcem, wytykającym winy innym. Sam Jerzy Turowicz w latach najważniejszej próby był dla nas wzorem odwagi. Jednym z tych, którym Polska zawdzięcza odzyskanie niepodległości”.
O wielkości i mądrości Jerzego Turowicza mówią Wisława Szymborska i ks. Józef Tischner. Ich wypowiedzi, jak zresztą właściwie wszystkie, wzajemnie się dopełniają: „Jego mądrość nie lubiła wielkich słów, bo prawdziwej mądrości nie są one potrzebne. To dobre dla krzykaczy, którzy używają ich jak szczudeł, żeby dodać sobie wzrostu i znaczenia. Jerzy Turowicz niczego nie musiał udawać, niczego sobie dodawać, do niczego pretendować. Bez szczudeł — pieszo wchodził na karty polskiej historii jako jeden z najświatlejszych synów naszej ziemi” (Wisława Szymborska). Zarazem miał w sobie jakiś przedziwny „zmysł nieomylności”. „Może czasem Turowicz nie miał racji, ale przeważnie to ją jednak miał. Doprawdy, nie umiem dziś wskazać przypadku, by Turowicz nie miał racji... A przecież każda z kluczowych decyzji uwikłana była w sieć tysięcznych zależności” (ks. Józef Tischner).
Współpracownik „TP” Tadeusz Chrzanowski: „Chwała Ci, Jerzy, za to, że tak wspaniale dopełniłeś swego obowiązku wobec Polaków, choć wiele wycierpiałeś nie od komunistów, ale właśnie od oszołomów i nawiedzeńców, których tu nad Wisłą nigdy nie brakowało”.
Tischner nie umie wskazać przypadku, by Turowicz nie miał racji, tymczasem sam Turowicz bynajmniej nie rościł sobie prawa do nieomylności. W zwięzłym tekście zamieszczonym w „Więzi” („Rachunek sumienia Kościoła w Polsce”, nr 3/1996) rozlicza się z błędów i zaniedbań swojego środowiska, a właściwie własnych: ze zbyt jednostronnego zaangażowania politycznego po 1989 r., co przyczyniło się do pogłębienia podziałów w społeczeństwie, z niedostatku dialogu z katolikami o diametralnie różnej orientacji, z przemawiania z góry, z pozycji „katolicyzmu otwartego” bez zrozumienia dla katolików inaczej myślących, niekiedy z braku solidarności z Kościołem hierarchicznym i krytykowania go, czasem bez zastanowienia, czy ta krytyka Kościołowi pomaga, czy jego działalności szkodzi, i wreszcie — w sferze kultury — ze zbyt słabej obrony wartości chrześcijańskich.
|
fragment pochodzi z książki:
ks. Adam Boniecki MIC ABONENT CHWILOWO NIEOSIĄGALNY
|
Kim był Jerzy Turowicz? Abp Józef Życiński, nawiązując do rozmowy Chrystusa z Samarytanką w Sychar i do poezji Herberta, napisał: „O ileż uboższe byłoby świadectwo wiary kształtujące obraz Kościoła w Polsce, gdyby brakło w nim duchowego realizmu i mądrości serca pana Jerzego. Na tle wielkich polskich dramatów i małych polskich sporów jawi się on niczym Pan Cogito rozmyślający »nad estetyką hałasu«. Pan Cogito z krakowskiego Sychar potrafił skutecznie wnosić światło Ewangelii w mroki naszych poszukiwań i lęków. Potrafił konsekwentnie troszczyć się o to, by woda ze źródła Jakuba mogła koić pragnienie wszystkich spragnionych. Świadomi duchowej odpowiedzialności za to dziedzictwo, winniśmy dziś wspólnie dzielić troskę o przyszłość tego źródła. Aby w epoce wyjątkowo głębokich przemian ktoś nie wpadł przypadkowo na pomysł, żeby urynkowić źródło w Sychar i źródlaną »wodę życia« rozprowadzać wyłącznie w plastikowych pojemnikach z krzykliwą etykietką”.
Dziś można dodać do tego tylko to jedno zdanie: kiepski będzie nasz los, jeśli zapomnimy o przesłaniu Jerzego Turowicza.Te wspomnienia, fragmentaryczne i niepełne, oparłem na tym, co przed kilku laty opowiadałem o Jerzym Turowiczu w Szczecinie i co potem się znalazło w wydanym pod redakcją Joanny i Andrzeja Sulikowskich zbiorze wykładów i wspomnień: „Stulecie urodzin Jerzego Turowicza” (Szczecin 2013). Ale kto chce naprawdę poznać Turowicza, niech sięgnie po jego „Pisma wybrane” t. 1-3, przygotowane przez Annę Mateję (wyd. Universitas 2013).
opr. ab/ab