W epoce Papieża Franciszka ks. Wawrzyniak nie miałby łatwo: ksiądz menedżer, poseł, prezes, zaangażowany w sprawy finansowe. A jednak powszechnie uznawany był za bohatera. Olbrzym w czynach, a proste dziecko w wierze i pobożności
W epoce papieża Franciszka nie miałby łatwo: ksiądz menedżer, ksiądz poseł, ksiądz prezes, ksiądz bankier, zaangażowany tak bardzo, jak to tylko możliwe w przyziemne sprawy gospodarcze i finansowe.
W wieku XIX okrzyknięto go niekoronowanym królem Polski. W różnych czasach różne są znaczenia słowa „bohater”.
Żeby zrozumieć życie ks. Piotra Wawrzyniaka, rozumieć trzeba najpierw kontekst czasów, w których żył. Kiedy w 1849 r. przyszedł na świat, Polska od ponad 70 lat formalnie nie istniała. W zaborze pruskim trwała intensywna germanizacja. Wolnej Polski nie pamiętał nie tylko sam Piotr, ale i jego rodzice. Chodził słuchać opowieści dziadka Marcina z Sierakowa i Tomasza Sitkowskiego z Turwi, weterana 1831 r., i od nich uczył się patriotyzmu. Kiedy trafił do gimnazjum w Śremie, wstąpił do tajnej organizacji filomackiej. Chłopcy sami dbali tam o wykształcenie, jakiego nie chciała dać im szkoła pod pruskim nadzorem. Podczas spacerów po lesie uczyli się polskiej historii i literatury. Organizowali obchody narodowych rocznic, przede wszystkim uchwalenia Konstytucji 3 maja. Kiedy wybuchło powstanie styczniowe, czternastoletniego Piotra poniósł entuzjazm: uciekł ze szkoły, żeby przekroczyć granicę i walczyć z Rosjanami w Królestwie Polskim. Przez kilka tygodni błąkał się po lesie, aż wreszcie ojciec wyleczył go z taniego romantyzmu tym, co dla młodego chłopaka najzdrowsze — ciężką pracą w gospodarstwie. Piotr szybko uznał, że z dwojga złego woli jednak naukę i posłusznie wrócił do szkoły. Jego powołaniem był zupełnie inny rodzaj walki.
Po maturze wstąpił do seminarium duchownego w Poznaniu, a po trzech latach przeszedł do Gniezna, gdzie w 1871 r. otrzymał święcenia diakonatu. Arcybiskup Ledóchowski wysłał go na studia do Monastyru. Tam Wawrzyniak poza teologią wrócił do swoich dziecięcych zainteresowań motylami i kamieniami, studiując nauki przyrodnicze i techniczne. Zmiany polityczne w zaborze pruskim sprawiły, że musiał studia przerwać. W 1872 r. w Gnieźnie przyjął święcenia kapłańskie. Już jako wikariusz w Śremie mocno rzucił się w oczy pruskim władzom. Pracował z późniejszym prymasem Polski ks. Florianem Stablewskim. To właśnie on, znany społecznik, wciągnął młodego ks. Piotra do pracy w tamtejszej Kasie Oszczędności i Pożyczek, przekształconej później w Bank Ludowy. Zaszczepił w nim tym samym zainteresowanie sprawami społecznymi i gospodarczymi jako drogą patriotyzmu.
Gdy zmarł proboszcz Michał Menzel i biskup wespół z parafianami widział jako następcę ks. Piotra, pruska władza nie wyraziła na to zgody: aż dwadzieścia sześć niewyobrażalnie długich lat kapłaństwa Wawrzyniak czekał na to, by samemu zostać proboszczem.
Wszystkie funkcje, jakie pełnił, można by długo wymieniać, a żadna nie powiedziałaby nam zbyt wiele — nie istnieją już dawne instytucje, nie istnieją tytuły, nie ma już tamtego świata. Więcej mówią o nim przydomki, jakimi go określano. Pisano, że był „królem Czynu, który szedł przed narodem na okazanie drogi”. Niemieckie, wrogie Polakom gazety pisały, że był wychowawcą narodu, nazywając go równocześnie najniebezpieczniejszym wrogiem niemczyzny. Prowadził towarzystwa i kółka dla rolników, robotników i przemysłowców, gdzie podczas pogadanek podnosili swoje kwalifikacje zawodowe. Tworzył polskie spółdzielnie handlowe skupujące produkty rolne, tym samym uniezależniając polskich rolników od dyktujących wyższe ceny przedsiębiorców niemieckich czy żydowskich. Założył wieczorową szkołę dla rzemieślników i szkołę gospodarstwa i pracy domowej dla kobiet. Szefował Księgarni św. Wojciecha w Poznaniu, wydając wiele książek i czasopism o tematyce narodowej i religijnej. Dla księży założył „Unitas”, rodzaj związku zawodowego, umożliwiającego im ubezpieczanie się oraz zapewniającego emerytury, a także słynną „Księżówkę”, czyli dom wypoczynkowy w Zakopanem.
Ks. Wawrzyniak robił wszystko, żeby prowadzony na smyczy naród nie zgłupiał: żeby nie zapomniał, że potrafi iść sam. Żeby, jak wożonemu na wózku inwalidzkim, nie zanikły mu mięśnie i żeby — gdy przyjdzie czas — był gotów stanąć na własnych nogach. Podniósł wydajność pracy. Nie tylko na wiecach, ale i podczas spotkań kolędowych uczył, że nawyk oszczędzania trzeba w sobie wyrabiać, bo jest patriotycznym obowiązkiem. Budził zaufanie we własne siły zarówno u pojedynczych osób, jak i całych grup społecznych. Pozwalał im wierzyć, że są produktywnymi gospodarzami, mogącymi bez kompleksów współzawodniczyć z Niemcami. I choć jego nauki mają już 150 lat, i choć rodziły się w zupełnie innym kontekście historycznym, trudno nie odnieść wrażenia, że nie straciły na aktualności.
Nie był oratorem, ale dbał o piękno języka. Mówił w prostych słowach, logicznie, konkretnie, czasem tylko wpadając w kaznodziejski patos. Nie zostawił po sobie pism, nie budował teoretycznych koncepcji: skupiał się na pracy. Żył prosto. Nie miał dzieł sztuki tylko stół, książki i mnóstwo krzeseł w każdym pomieszczeniu, żeby goście mieli na czym siedzieć.
Zajęty sprawami społeczeństwa, o własne nie dbał. Gdy objął probostwo w Mogilnie z zaniedbanym kościołem i cmentarzem, i z plebanią za niską na jego wysoki wzrost, z własnych pieniędzy przeprowadził niezbędne remonty. Parafia do końca jego życia nie zdołała zwrócić tej kwoty.
Choć początkowo był Mogilnem rozczarowany, szybko je pokochał. O wielkości Wawrzyniaka świadczy również ta miłość: choć wzywany dziesiątkami obowiązków w wielkim świecie, z radością wracał na prowincję. Wypoczywał na własnej plebanii z widokiem na jezioro i cmentarz. Nigdy nie mówił źle o żadnym z parafian, chciał być wśród nich pochowany. Nigdy nie zaniedbywał duszpasterskich obowiązków, długie godziny spędzając w konfesjonale. Kiedy niedomagał i zalecano mu położyć się do łóżka, odpowiadał, że na chorowanie nie ma czasu. Umarł tak, jak żył — w biegu, na atak serca podczas posiedzenia Rady Nadzorczej Związku Spółek Zarobkowych i Gospodarczych w Poznaniu. Był 1910 rok, wolna Polska stała już za drzwiami.
Ks. Józef Kłos, który na jego pogrzebie głosił żałobną mowę, skończył ją krótkim zdaniem: „Olbrzym w czynach — a proste dziecko w wierze i pobożności”.
opr. mg/mg