Fragmenty książki "Siedem wtajemniczeń"
© Wydawnictwo WAM, 1997
Redakcja: Anna Piecuch
ISBN 83-7097-964-5
Dziwny obraz przedstawiają niedzielne Msze święte polskie poza granicami kraju. Czy to Paryż, Rzym, Berlin, Wiedeń - dokąd wyjechali Polacy za pracą. Tłumy oblegają polskie kościoły. Ich wnętrza wybite do ostatniego miejsca. Wobec tego ludzie, którzy nie mieszczą się, stojący na zewnątrz - na obrzeżach podworców, dziedzińców, placów, ulic - dokąd słabiej docierają głośniki, może już tak gorliwie nie uczestniczą, ale przecież.
A gdy Msza święta się kończy, ludzie długo nie rozchodzą się. Teraz dopiero wybucha gwar rozmów, wykrzykniki radości tych, którzy się spotkali; trwają rozmowy fachowe, dotyczące pośrednictwa pracy, na jaki adres można się zgłaszać, kto ile płaci. I tak kościół - a właściwie teren przykościelny - staje się punktem kontaktowym, biurem pośrednictwa pracy, kioskiem z gazetami przywiezionymi co dopiero z kraju, sklepem, gdzie można to i owo kupić, no, wreszcie barem, gdzie można napić się piwa z kolegą i pogadać.
Są tacy, którzy się pieklą, gorszą, narzekają - że ci ludzie przychodzą nie po to, żeby się modlić, ale po to, żeby się spotkać. Otóż ja oceniam ten fakt w pełni pozytywnie. Oczywiście, zdarzają się jakieś ekscesy czy nadużycia. Ale przecież każde ludzkie życie jest zagrożone grzechem. Jednak istota rzeczy jest prawidłowa i pozytywna. Walczyć z nią jest bezsensem. Przecież istota Mszy świętej to szkoła miłości i w pierwszych wiekach łączyła się z Agapą - czyli z ucztą miłości.
I ja bym sobie tak wyobrażał, że po Mszy świętej uczestnicy jej zostaną wręcz zaproszeni na parafię, do pomieszczeń, gdzie niezależnie od deszczu, śniegu, wiatru czy zimna będą mieli zagwarantowane miejsce na takie spotkania. Może mi odpowiesz: „To tylko księdza fantazja, albo pobożne życzenie". A więc nie.
W Tokio na parafii dominikańskiej prowadzonej przez księży japońskich, kanadyjskich i polskich tak to dokładnie było. Po Mszy świętej ludzie stali na plebanii i rozmawiali przy herbacie, oczywiście zielonej.
Sam to praktykowałem, gdy kiedyś zastępowałem proboszcza polskiego w czasie wakacji w Londynie na Wimbledonie. Choć tylko w dnie powszednie, nie w niedzielę - bo by mi się ludzie nie pomieścili na plebanii. I uznałem to za świetny wynalazek.
To przeżywałem nie tak dawno również w Toronto, gdzie byłem z rekolekcjami, i po każdej nauce schodziliśmy na dół, do pomieszczenia znajdującego się pod kościołem, by porozmawiać. Bo to jest również budowanie królestwa Bożego.
opr. ab/ab