O ruchu w modlitwie
W Muzeum Narodowym w Berlinie przechowywana jest szkatuła z kości słoniowej z 1100 r., na której wyrzeźbiono Wniebowstąpienie Pańskie. Na samym dole widać dwanaście małych postaci, patrzących w górę, które nie do końca wiedzą, co się dzieje - to Apostołowie. Na górze - skierowana w dół, błogosławiąca ręka Boga Ojca. Centralną część płaskorzeźby zajmują natomiast czterej aniołowie podtrzymujący mandorlę (wielką aureolę w kształcie migdała) otaczającą całą postać Chrystusa. W tradycji ikonografii chrześcijańskiej w mandorli przedstawiano zazwyczaj Chrystusa Pantokratora, siedzącego na tronie. Ale na tej szkatule, w środku mandorli Chrystus... tańczy
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tę płaskorzeźbę, pomyślałem sobie, jak bardzo ten człowiek - Chrystus, musiał kochać swojego niebieskiego Ojca, że wstępował do Niego w tak radosnym, nawet ekstatycznym ruchu. A z drugiej strony jak bardzo ten Bóg-Chrystus musiał kochać nas, ludzi, że zgodził się opuścić Ojca i wziąć udział w naszej egzystencji? W tańcu Jezusa jest radość i tęsknota. Cały zapatrzony jest w Ojca, nie tylko wyciąga do Niego ręce, ale całym swoim ciałem kieruje się ku Niemu. Przyszło mi na myśl, że my wszyscy - Kościół, który jest ciałem Chrystusa -jednocząc się z Nim, też bierzemy udział w tym tańcu wstępowania do Ojca. Jesteśmy Jego tańczącym ciałem.
Dwunastowieczny rzeźbiarz nie miał wątpliwości, że ciałem można wyrażać najgłębsze pragnienia i tęsknoty swojej duszy. Cielesność nie jest bowiem obciążeniem człowieka, ale jego doskonałością. Kiedy czytamy w Księdze Rodzaju drugi opis stworzenia człowieka, możemy nabrać przekonania, że ludzkie ciało jest pamiątką Bożej czułości. On nie stworzył człowieka jedynie słowem - ulepił go z gliny. Ciało człowieka powstało z dotyku Boga. Skoro więc Bóg przemawia do człowieka przez zmysły, używa języka ciała, aby przekonać go o swojej miłości (o czym dobitnie przekonuje święty erotyk, Pieśń nad Pieśniami), to człowiek też w ciele powinien dać Mu odpowiedź. Tylko przez ciało jesteśmy w stanie cokolwiek zrozumieć i przyjąć. Nie mamy anielskiej zdolności przekazywania sobie nawzajem czystych pojęć. Boga też poznajemy poniekąd zmysłowo. Dokonuje się to przez symbole, które łączą to, co materialne i poznawalne zmysłowo z tym, co duchowe i zmysłom niedostępne. Dlatego tak ważne jest zaangażowanie w swoją modlitwę ciała przez gesty i ruch.
W hagiografii znajdujemy legendę o św. Genezjuszu. Rzecz działa się za czasów cesarza Dioklecjana, który prześladował chrześcijan. Genezjusz był aktorem tzw. teatru niskiego, zajmującego się komediami. W prezentowanych wówczas sztukach wyśmiewano m.in. chrześcijan, ich obrzędy i sposób życia. Podczas jednego z takich przedstawień Genezjusz grał rolę chrześcijańskiego neofity. Na scenie odbył się jego prześmiewczy chrzest, podczas którego parodiowano gesty i słowa chrześcijan. Scenariusz przewidywał także szyderczą scenę skazania i śmierci nowo ochrzczonego. Tymczasem, zaraz po owym prześmiewczym chrzcie, spłynęła na Genezjusza łaska: uwierzył w to, z czego przed chwilą szydził. Ponieważ na przedstawieniu był obecny cesarz, Genezjusz stanął przed nimi i wyznał: „Wszystko do tej pory było tylko grą, teraz jednak stało się to prawdą, jestem chrześcijaninem". Chwilę potem z woli cesarza zginął śmiercią męczeńską, co miało być grą aktorską, stało się sakramentalną i męczeńską rzeczywistością.
Specjaliści mają wątpliwości co do autentyczności tych wydarzeń. Legenda ta była w średniowieczu jednak tak popularna, że doczekała się nawet kilku opracowań dramatycznych. Co sprawiło, że tak chętnie wracano do opowieści o aktorze, który zaczynał przedstawienie jako szyderca, odgrywający chrzest, a kończył je jako człowiek nawrócony i gotowy na męczeńską śmierć? Popularyzatorzy legendy musieli być przekonani, że samo fizyczne wykonanie pewnej czynności pociąga za sobą skutek wewnętrzny. To, że uczyniłem coś z moim ciałem, przy sprzyjających okolicznościach może spowodować poruszenie serca, które mnie przemieni - dokładnie tak, jak aktorska gra zmieniła Genezjusza.
Ten sposób myślenia jest współcześnie chyba zupełnie nieobecny. Akceptujemy punkt widzenia, który mówi, że ciało może wyrażać to, co jest w głębi duszy. Dusza może pobudzać ciało, aby wykonało jakiś gest. Dużo trudniej nam zrozumieć, że jest również odwrotnie: gesty ciała zmieniają coś w naszym wnętrzu. Ciało nie tylko wyraża, ona także pobudza. Dam trywialny przykład: jeśli ktoś mówi pacierz wieczorny na leżąco, to wie doskonale, że zazwyczaj kończy go następnego dnia rano. To, co robimy naszym ciałem, ma wpływ na to, co się dzieje w naszej duszy. Dlatego modlitwa ciała jest tak ważna, ona scala człowieka.
Problemem naszych czasów jest odcieleśnienie modlitwy. Idea czynnego uczestnictwa w liturgii w potocznym rozumieniu większości chrześcijan na Zachodzie oznacza: słyszeć wszystko, co się mówi, rozumieć język i odpowiadać to, co trzeba -przy czym zupełnie zapomina się o całej sferze gestu. Wielu krytyków współczesnego rytuału zwraca uwagę, że jest on przegadany, że mało w nim ruchu. Człowiek jest bowiem istotą symboliczną i z natury potrzebuje gestu, ruchu i znaków, żeby w pełni wyrazić siebie i przyjąć rzeczywistość, w której uczestniczy. Wydaje mi się, że nadal święci tryumfy XVII-wieczny prąd duchowy, zwany kwietyzmem, potępiony zresztą przez Kościół. Głosił on wyzwolenie duszy spod władzy ciała przez kontemplację. Jeśli więc ktoś przychodzi pomodlić się do kaplicy, może to robić tylko na klęczkach i w bezruchu. Bardziej „liberalni" mówią, że może też usiąść, ale broń Boże ruszać się. Jeśli ktoś się rusza podczas modlitwy, oznacza to, że dzieje się z nim coś niedobrego. Tymczasem w średniowieczu na takiego modlitewnego katatonika spojrzano by jak na kogoś, kto nie umie zwracać się do Boga. Wtedy uznawano za oczywiste, że człowiek, który się modli, musi się poruszać, ponieważ swoim ciałem wyraża modlitwę. My - ludzie współcześni - zapomnieliśmy, że modlitwa ma angażować całe nasze człowieczeństwo i chyba to jest jednym z powodów, dla których tak chętnie sięgamy do różnych pozachrześcijańskich „duchowości". Być może odkrywamy, że nasza modlitwa staje się sucha, że bezruch nam nie wystarcza. Powiedzmy sobie szczerze: bardzo często nie wiemy, co ze sobą zrobić na modlitwie, bywamy wręcz znudzeni, do głowy nie przychodzi żadna pobożna myśl. Musimy siedzieć i wymyślać. Bywa że taka modlitwa staje się nie do zniesienia. Ludzie biegną i śpiewają „Hare Kriszna", uderzają w bębenki albo kłaniają się tysiąc razy w rytm najróżniejszych religii świata. Tam szukają swojej duchowej ojczyzny, bo nie spotkali jej w Kościele. Ale nie w kościelnej doktrynie, tylko w kościelnej praktyce. Niewierność wezwaniu Chrystusa nie polega w tym wypadku na tym, że Kościół zacznie nagle głosić herezję, ale na tym, że jego doktryna
i praktyka zaczną się rozchodzić. Cielesność liturgiczna i modlitewna jest wynikiem kościelnej doktryny. Ona powinna nauczyć nas praktyki, bo nie można być chrześcijaninem tylko teoretycznie.
W XIII-wiecznej Francji w pewnej średniowiecznej katedrze kanonicy odprawiali w poranek Wielkanocny przedziwne nabożeństwo. Szli w korowodzie wzdłuż labiryntu, który jest symbolem wędrówki duchowej człowieka, śpiewali hymn wielkanocny i... podrzucali piłeczkę. Można sobie wyobrazić zażywnych kanoników, którzy idą w procesji w poranek wielkanocny i rzucają do siebie piłeczką. Ona była znakiem Chrystusa, wschodzącego słońca, które nigdy nie zachodzi i dlatego musiała podrzucana w górę. Tak więc duchowni bawili się świętą grą w poranek wielkanocny, aby pokazać, że Pan zmartwychwstał, aby dać upust swojej radości i aby także cielsko brzuchatego kanonika weszło w przestrzeń Chrystusowej miłości, do której każdy z nas jest zaproszony bez względu na to, ile waży.
Warto mieć świadomość, że używanie ciała, ruch na modlitwie jest aktem kontemplacji. Mamy niestety takie nowożytne przekonanie, że bezruch jest bardziej duchowy niż ruch. Jest to przekonanie zupełnie niechrześcijańskie, zaczerpnięte z gnostycyzmu. Teza, że ruch jest przeciwieństwem skupienia, jest nieprawdziwa i bardzo szkodliwa. Jeżeli ruch jest przeciwieństwem skupienia, to Ojciec Założyciel naszego zakonu św. Dominik, był człowiekiem nieustannego roztargnienia. Większość świętych średniowiecznych też nigdy się nie modliła, bo na modlitwie ciągle się ruszali. Przekonałem się o tym, gdy zdałem sobie sprawę, że najmniej roztargniony jestem podczas celebrowania Mszy św. Dlaczego? Właśnie w czasie Eucharystii najbardziej angażuję moje ciało. Najłatwiej jest nam się skupić się wtedy, gdy jesteśmy w ruchu. Wystarczy popatrzeć na to, co się dzieje podczas adoracji w kościele. Niektórzy z trudem wytrzymują te pół godziny. Walczą ze sobą, żeby się nie ruszać, nie myśleć o obiedzie lub sprawach zawodowych.
W momentach rozproszeń dobrze jest wstać, uklęknąć albo zrobić znak krzyża. Kto powiedział, że można go robić tylko na początku i na końcu modlitwy? To nie tak: „W imię Ojca i Syna, i Ducha Św. Enter; w Imię Ojca i Syna, i Ducha Św. Exit". Wykonanie tego prostego gestu przypomina mi fundamentalną prawdę wiary: zbawienie dokonane przez Trójcę św., poprzez krzyż Chrystusa.
Konstytucja o Liturgii Soboru Watykańskiego II w jednym lapidarnym zdaniu ujmuje całe zagadnienie modlitwy ciałem: „Przez znaki widzialne wyraża się i w sposób właściwy poszczególnym znakom urzeczywistnia uświęcenie człowieka" (KL7). Trzeba więc tych znaków używać, trzeba z nich korzystać.
W bardzo wielu miejscach, w Polsce i nie tylko, widuje się próby ponownego zaangażowania ciała w modlitwę. Na jakimś międzynarodowym spotkaniu mnichów, podczas nieszporów, gdy przyszło śpiewać Magnificat, jeden z opatów wystąpił na środek chóru i odtańczył tę pieśń ku zdumieniu pozostałych nobliwych ojców. Cóż, jak ktoś ma taki talent, jest wystarczająco ekscentryczny... Ale w Kościele łacińskim nie zakorzeniła się tradycja tańca liturgicznego (za wyjątkiem procesji, która jest jak najbardziej formą taneczną). Sądzę, że spontaniczna praktyka tańca podczas liturgii może spowodować niezrozumienie gestów, i to zarówno po stronie tych, którzy je widzą, jak i tych, którzy je wykonują. Poza tym, w tańcu rozumianym jako przedstawienie zawsze istnieje niebezpieczeństwo celebracji siebie zamiast paschalnego misterium. Lepiej nauczyć się dobrze chodzić w procesji.
Dobra osobista modlitwa czerpie z liturgii. Św. Dominik nauczył się swojej osobistej modlitwy właśnie uczestnicząc w liturgii. Gesty, które wykonywał, mają swoje zakorzenienie w modlitwie liturgicznej, jednocześnie to, co robił, było nowatorskie. Klękał i powstawał, nawet sto razy podczas jednej modlitwy, siadał i czytał Słowo Boże, krzyczał (w średniowieczu podczas kazania wierni często
krzyczeli, reagowali tak na Słowo Boże - i niejednokrotnie na słowo kaznodziei), leżał krzyżem albo też stał wyprostowany jak strzała, z rękami wzniesionymi ku górze. Wielokrotnie czynił znak krzyża, kłaniał się przed ołtarzem...
Podczas studiów przez dwa lata chodziłem w sobotę wieczorem do kościoła, w którym liturgię sprawowali katolicy obrządku bizantyjsko-słowiańskiego. Odkryłem tam coś, co zostało mi do teraz. Patrzyłem z podziwem na celebrującego kapłana, który na wieczerni (nieszporach) więcej się rusza niż ksiądz rzymskiego rytu na najbardziej uroczystej Mszy. Chodzi koło ikonostasu, przechodzi to przez jedne wrota, to przez inne, pobrzęczy kadzielnicą, tu się ukłoni, tam zaśpiewa, obejdzie cały kościół dwa razy, żeby okadzić ludzi i ikony, na końcu jeszcze każdego indywidualnie pobłogosławi. Cudowne. Zdałem sobie sprawę, że ten człowiek tańczy. Ludzie również: chodzą z miejsca na miejsce, zapalają świecę, kłaniają się, całują ikony i krzyż. Na końcu idą po namaszczenie olejkiem. Ten olejek z czoła rozsmarowują na całej twarzy, traktując go jak krem. Olejek radości, olejek namaszczenia Duchem. Ile ruchu jest w tym nabożeństwie!
To nieprawda, że bezruch jest bardziej duchowy od ruchu! Chrystus jest tancerzem. On, Bóg Wcielony, pokazuje nam, jak się modlić. Pokazuje nam drogę do Ojca, która prowadzi przez nasze ciało.
opr. aw/aw