O umiejętności przyjmowania darów i dobroci innych
Oto od najmłodszych lat uczymy się, że lepiej, a w każdym razie szlachetniej jest dawać, niż brać, przekraczając tym samym granice własnego egoizmu. To z całą pewnością właściwa postawa. Ale jest jeszcze inny rodzaj miłości bliźniego. To miłosierdzie, jakie łączy się z faktem przyjmowania dóbr — duchowych i materialnych — jakie bliźni składają nam w darze.
Wiem, „miłosierdzie przyjmowania” — to brzmi jak paradoks. Ale często nie dostrzegamy tej drugiej, „odwrotnej” strony miłosierdzia. W rezultacie niejednokrotnie, po wielu latach życia, kiedy już w stopniu mniej lub bardziej dostatecznym nauczymy się składać ofiarę z siebie dla drugiego człowieka, stajemy bezradni wobec innej wielkiej tajemnicy. Nie potrafimy przyjąć tego, co bliźni pragnie nam ofiarować. Czynimy go przez to nieszczęśliwym lub przynajmniej marnujemy szansę na uczynienie bardziej szczęśliwym. Stajemy się niczym bankierzy składający na wysokooprocentowanych kontach plon dobrych uczynków, a tracący sprzed oczu ich właściwy cel — dobro bliźniego. A przecież dobro drugiego człowieka to również jego realizacja jako osoby, która czyni miłosierdzie, ofiarowuje, jest potrzebna.
Przyjmując pomoc człowieka, nie tylko pomagamy mu być dobrym, służyć, obdarowywać sobą. Otwieramy przed nim także drogę do zwrócenia się o pomoc do nas.
— cóż to za miłosierdzie? — spytamy. — Przecież nigdy nie brakuje tych, którzy by tylko brali. Dar jednak można przyjąć w różny sposób. Można z pretensjonalnym przekonaniem, że przecież mi się należy, albo też z pokorą i wdzięcznością. A gdyby tak jeszcze spróbować przyjąć coś, czego wcale nie chcemy, przyjąć jakby wbrew sobie? Nie myślę tutaj o nieudanym prezencie. Ale można przecież na przykład przyjąć przyjaźń osoby, o której bliskości wcale nie marzymy. Albo poprosić o pomoc kogoś, kogo już dawno umieściliśmy w szufladce pod tytułem „zły”, i dać mu tym samym szansę...
Spójrzmy na przykład na ludzi w podeszłym wieku, tych, którzy nie czują się szczęśliwi. Jakże często doskwiera im nie brak opieki — choć i takie sytuacje nie należą do rzadkości — ale raczej niezaspokojona potrzeba, by móc swoją obecność, swoje uczucie komuś ofiarować; po prostu czuć się potrzebnym.
„Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze mną” — to słowa Chrystusa umywającego nogi Apostołom. Oto nowy rodzaj pokory, który musieli przyjąć Apostołowie, by móc wyrazić zgodę na ten niezwykły gest służby ze strony Mistrza. Polega on na odrzuceniu własnego modelu pokory, aby przyjąć wolę Bożą. Mieć udział w życiu Jezusa, być w łączności z Nim i w łączności z drugim człowiekiem — oznacza w świetle tych słów
własnej dumy, aby powiedzieć drugiemu „potrzebuję Ciebie”. To przestać zgrywać bohatera, który sam sobie ze wszystkim poradzi. To po prostu stworzyć wspólnotę.
Ważną przyczyną naszej niechęci do przyjmowania jest właśnie pycha, czy może mniej pejoratywnie — nadmierna duma. Bo aby przyjąć pomoc drugiego człowieka, należałoby przyznać się, że nie jesteśmy doskonali i samowystarczalni; zgodzić się, że do dobrego funkcjonowania potrzeba nam czyjejś obecności.
Jakie są inne powody, dla których nie chcemy przyjąć dobroci drugiego człowieka? Jednym z nich zdaje się być nasz „handlowy” stosunek do relacji międzyludzkich. Jak bardzo przyzwyczailiśmy się do postawy akwizytora, który po płomiennej mowie, pełnej wielkich słów, wymienia wreszcie swoją cenę, jaką przyjdzie nam zapłacić za proponowany towar. Analogicznie jest z naszymi relacjami. Każdy, kto okazuje nam życzliwość, jest kimś w rodzaju takiego akwizytora. Staje się podejrzany, bo — czego zażąda w zamian? Ten aspekt naszej niechęci do przyjmowania — to tylko inna forma braku gotowości do dawania. Wydaje się, że w świecie zdominowanym przez prawa ekonomii ludzka ofiarność stała się pewnego rodzaju towarem.
To, czego możemy się obawiać, przyjmując życzliwość, to swego rodzaju handel wymienny, w którym nie chcielibyśmy uczestniczyć. Źle byłoby jednak, gdyby ta obawa zamknęła nas na drugiego człowieka, gdybyśmy bali się, że kiedyś przyjdzie nam „spłacić dług”.
Warto podkreślić, że niechęć do przyjmowania i dawania to w istocie
z innym człowiekiem. Nawet jeśli darem jest tylko obecność czy odrobina zrozumienia, nieraz boimy się pogłębiania więzi z innymi. Bywa, że wolimy nie mieć niczego do ofiarowania i niczego nie potrzebować. Nie chcemy, by nam dziękowano i unikamy słów wdzięczności. Wolimy „bezpieczniejsze odległości” w kontaktach z ludźmi.
„I bądźcie wdzięczni” — zachęca w Liście do Kolosan św. Paweł. A tego właśnie nie lubimy najbardziej. Bo w świetle naszej wdzięczności człowiek staje się niebezpiecznie pozytywny — tak, iż przekracza granice naszej obojętności. Któż wie, czym może się to skończyć? „Jeden drugiego brzemiona noście!” — powie też Apostoł Narodów. Przecież tego wspólnotowego wymiaru wiary nie da się zrealizować, jeżeli nasza nadmierna duma, a może lęk uniemożliwią nam przyjęcie pomocy bliźnich. A to takie oczywiste: aby mogło zaistnieć miłosierdzie, niemniej potrzebna jest gotowość przyjęcia go, otwarcie na jego dar.
Spójrzmy raz jeszcze na tę piękną i trudną stację Drogi Krzyżowej, w której
dźwiga krzyż Jezusa. Coś bardzo ważnego mówi nam ta scena. Jak wiemy, Szymon wcale nie ochotnie pomagał dźwigać krzyż zbawienia. Wbrew własnej woli, przymuszony — był pozornie pierwszym z brzegu przechodniem, który się tam znalazł. Jakże trudno byłoby nam przyjąć taką pomoc. A jednak Chrystus, zdając sobie sprawę z powagi dzieła, jakie tam się dokonało, jak również postawy Cyrenejczyka — nie pogardził pomocą człowieka w dziele zbawienia. Czy więc z naszej strony stwierdzenie: „ja nikogo nie potrzebuję” nie jest brakiem pokory, tym bardziej że to nieprawda; że w istocie, w różnych wymiarach życia wciąż bliźnich potrzebujemy? Idąc po drogach krzyżowych naszej codzienności, spotykamy wielu Cyrenejczyków, czekających, by naszymi ustami przemówił do nich Jezus, prosząc — „Weź mój krzyż!”. My jednak, mówiąc — „Nie chcę, nie potrzebuję!”, tak naprawdę nie rozumiemy, o co chodzi. Uchylamy się od miłosierdzia przyjmowania...
Wiele światła w nasze przemyślenia może wnieść
— Cóż to za dziwny pomysł — powiemy. — Czy ci zdrowi ludzie nie mogliby zarobić na siebie i jeszcze innym pomóc? Mogliby i byłaby to słuszna droga. Oni jednak wybrali znacznie trudniejszą i nie mniej słuszną. Pokora każe pokładać nadzieję nie we własnych siłach, ale w miłosierdziu drugiego człowieka i Boga — dawcy wszelkiego dobra. Dobro dla ofiarodawcy — to dostarczenie mu możliwości czynienia miłosierdzia. Rodzące się przy tym wzajemne braterstwo ubogaca zarówno zakonnika, jak i jego dobroczyńcę. Oczywiście jest to model bardzo radykalny, ale dobrze obrazuje pewne analogiczne mechanizmy w naszym codziennym życiu. Nakreśla pewien ideał, do którego powinniśmy się zbliżyć.
Swoistym przykładem takich relacji może być parafia. Wierni, składając ofiary na utrzymanie kościoła, czują się współautorami wspólnego dobra, zaś kapłani zdają sobie sprawę, że wszelkie dobro, które mogą dzięki tym ofiarom czynić, jest owocem ofiarności wiernych.
* * *
„Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią” — oto jedna z dróg, jakie Jezus zaproponował swoim naśladowcom. Czyż nie są jednak także błogosławieni ci, którzy miłosierdzia dostępują, którzy przyjmują je w duchu pokory i wdzięczności?
opr. mg/mg