Medycyna nie widziała już dla niego ratunku - stan był krytyczny. W tym momencie można było liczyć tylko na cud. I cud się wydarzył - za sprawą o. Pio
Matteo Pio Colella urodził się i mieszka w San Giovanni Rotondo. Dzisiaj ma 24 lata. Jego mama jest nauczycielką, ojciec lekarzem w klinice Dom Ulgi w Cierpieniu, założonej z inicjatywy Ojca Pio. Cała ich rodzina od lat żyje nabożeństwem do Świętego. Dziadkowie Matteo osobiście znali Kapucyna, którego odwiedzali po nabożeństwach w klasztorze. To na jego cześć ochrzczono wnuczka jego imieniem. Święty otoczył chłopaka swoją opieką, czego dowodem jest jego uzdrowienie, przypadek medycznie niewytłumaczalny, który utorował Ojcu Pio drogę do ołtarzy, wybrany jako cud do procesu kanonizacyjnego. Drukujemy rozmowę Aleksandry Zapotoczny z Matteo Colellą i jego matką Marią Lucią Ippolito oraz wypowiedź jego ojca Antonia Colelli.
ALEKSANDRA ZAPOTOCZNY: — Jak wspominasz swoją chorobę i uzdrowienie?
MATTEO PIO COLELLA: — Był rok 2000. Miałem 7 lat. Poszedłem do szkoły i źle się poczułem. Wychowawca zadzwonił po rodziców. Miałem gorączkę i objawy grypy. Zostałem więc w domu z tatą, a mama poszła do pracy. Wieczorem jednak mój stan się pogorszył, nie poznałem mamy, kiedy wróciła, i miałem halucynacje, czułem, jakbym latał. Na moim ciele pojawiły się czerwone plamy. Najpierw został wezwany lekarz, a potem pojechałem do szpitala. I właściwie od tego momentu nic nie pamiętam. Miałem wysoką gorączkę, podano mi leki. Wprowadzono mnie w stan śpiączki farmakologicznej, zostałem zaintubowany. Okazało się, że miałem zapalenie opon mózgowych. Leżałem w klinice — w Domu Ulgi w Cierpieniu. Mój stan był ciężki. Później, w procesie kanonizacyjnym Ojca Pio, lekarze, którzy mnie prowadzili, zeznali, że nie było już dla mnie ratunku. Według medycyny, wszystkie główne organy w organizmie zostały uszkodzone. Właściwie dzisiaj nie powinno mnie tu być. Ich wiara w to, że mogą mnie wyleczyć, w tamtych chwilach wygasła.
— Przebywałeś w szpitalu 11 dni...
— A miałem wrażenie, że spędziłem tam tylko jedną noc, podczas której miałem sen. Widziałem siebie leżącego na łóżku, podłączonego do aparatury medycznej. Obok mnie siedziało trzech aniołów: jeden w białym habicie i ze złotymi skrzydłami, dwaj pozostali z białymi skrzydłami i w czerwonych habitach, ale nie widziałem ich twarzy. Po drugiej stronie siedział Ojciec Pio, ale nie wiedziałem wówczas, kto to jest. Jako siedmiolatek do kościoła chodziłem, bo mama mnie tam zaprowadzała. Zawsze, kiedy mieliśmy wychodzić, dąsałem się jednak, bo musiałem przerwać grę na PlayStation... W tym śnie widziałem, że Ojciec Pio trzymał mnie za rękę i mówił, że wyzdrowieję. Tak naprawdę z Ojcem Pio porozumiewaliśmy się w myślach, nie otwieraliśmy do rozmowy ust. Razem wstaliśmy i polecieliśmy do Rzymu, do szpitala, gdzie na łóżku leżał mały chłopak. Ojciec Pio zapytał mnie, czy chciałbym go uzdrowić. Na moje pytanie: „Jak miałbym to zrobić?”, odpowiedział: „Siłą woli”... W tym samym czasie wyciągnęliśmy ręce nad chłopakiem, a ja... się obudziłem. Po otwarciu oczu byłem zły na tatę. Poszedłem do szpitala tylko na kontrolę, a znalazłem się w szpitalnym łóżku. Nie byłem świadomy, że od tamtego dnia minęło tyle czasu... Zaraz poprosiłem o PlayStation, więc wszyscy wiedzieli, że wyzdrowiałem naprawdę, ale moja mama mówiła mi, że szukałem ciągle czyjejś ręki... Później opowiedziałem jej mój sen o księdzu z brodą i w habicie.
— Sądzisz, że wyzdrowiałeś, bo modlitwy zostały wysłuchane?
— W czasie mojego pobytu w szpitalu tysiące ludzi się za mnie modliło. Moja mama praktycznie przeprowadziła się na grób Ojca Pio. Nie mogąc odwiedzać mnie w szpitalu, gdzie dyżurowali mój tata i wujek, którzy są lekarzami, ona 90 proc. swojego dnia spędzała na modlitwie, resztę czasu wydzwaniała po znajomych, pukała do klasztorów i prosiła o modlitwę. W mojej intencji została też odprawiona pielgrzymka. Jak widać, ta modlitwa była silna, bo żyję.
— Gdy zostałeś uzdrowiony, byłeś dzieckiem. Kiedy tak naprawdę zrozumiałeś, że zostałeś „dotknięty” przez Świętego?
— To prawda, na początku tego nie rozumiałem... Dla mnie czymś zwyczajnym był fakt, że Ojciec Pio trzymał mnie za rękę. Nie myślałem wtedy o rzeczach nadprzyrodzonych. Kiedy wróciłem do domu, miałem na ciele brzydkie blizny, a wszyscy chcieli się ze mną spotykać jako z tym uzdrowionym. Upominałem więc moją mamę i pytałem ją, dlaczego prosiła Boga, bym powrócił do życia, kiedy tam, z Ojcem Pio, było mi naprawdę dobrze. Dopiero po kanonizacji uświadomiłem sobie wielkość tego, co się stało.
— Jak ludzie reagują na Twoje uzdrowienie?
— Prawdę mówiąc, ja jako pierwszy pytałem samego siebie: dlaczego właśnie ja? Dlaczego inne dzieci umarły? Tak, wiele osób zadawało sobie to samo pytanie. Wątpiących nie spotkałem zbyt wielu, może dlatego, że moja historia jest zapisana w raportach klinicznych. Nastąpiło zatrzymanie krążenia i pojawiło się wiele innych komplikacji, każdy lekarz, który wie, co oznacza zapalenie opon mózgowych, przyzna, że nie powinienem być tutaj dzisiaj. Ale fakty mówią za siebie.
— Kim jest dla Ciebie Ojciec Pio i czym jest dla Ciebie świętość?
— Ojciec Pio jest moim dziadkiem, przyjacielem, powiernikiem. Zwracam się do niego jak do kogoś z rodziny... Odwiedzam jego grób, chociaż wiem, że on jest zawsze przy mnie i przy tych wszystkich, którzy go wzywają. Nie potrafię jednak powiedzieć, czym jest świętość. Może zwyczajnie jest to próba dobrego zachowywania się każdego dnia... Ojciec Pio jest niezwykłym świętym. My wszyscy także możemy kroczyć drogą świętości, żyjąc uczciwie, pomagając drugim, stając się cyrenejczykami.
— No właśnie, udzielasz się w Stowarzyszeniu „Cyrenejczyk”...
— Stowarzyszenie zostało założone przez moją mamę w odpowiedzi na moje uzdrowienie. To grupa wolontariuszy, którzy spotykają się z osobami chorymi, dają wsparcie przede wszystkim ich rodzinom. Prócz tego żyję jak zwykły chłopak, także dzięki mojej rodzinie, która przez cały ten czas mnie ochraniała. Studiuję psychologię i pracuję z autystycznymi dziećmi, co daje sens mojemu życiu. Mój wujek, brat mamy, opracował terapię, którą razem stosujemy u pacjentów. Kocham muzykę, kino, piłkę nożną, umawiam się z przyjaciółmi, mam dziewczynę...
* * *
— Jakie przesłanie niesie ze sobą uzdrowienie Pani syna?
MARIA LUCIA IPPOLITO: — Uwielbiam powtarzać, że w życiu jesteśmy podobni do apostoła Tomasza. Nie wierzymy, jeśli nie zobaczymy, i o tym napisał sam Ojciec Pio w swoim „Epistolario”: „Cuda są potrzebne nie dla własnej, ale dla świętości innych”. Uzdrowienie Matteo to przesłanie nadziei, że Chrystus jest żywy między nami, manifestuje się przez swoich świętych, może zainterweniować w naszym życiu, zmienić śmierć w życie. Cuda naprawdę się zdarzają, i to w zwykłych rodzinach, bo nasza nie jest jakąś rodziną specjalną... Dar, którym musieliśmy się podzielić, przynosi owoce i daje nadzieję światu. Podczas choroby Matteo sięgnęłam po „Listy Ojca Pio do swoich duchowych dzieci”, które od lat mam pod ręką, leżą na nocnym stoliku, i w jednym z nich, o umierającej osobie, pisał on: „Wyrwaliśmy cię z rąk śmierci siłą modlitwy”. Wtedy uzmysłowiłam sobie, że pomoże ona także mojemu synowi... Cuda czyni Bóg, zwróciłam się więc do Ojca Pio o wstawiennictwo, jak kiedyś Jezusa poproszono, by wskrzesił Łazarza... Owocem tego cudu jest nie tylko to, że Matteo żyje, że my jako rodzina otrzymaliśmy łaskę, dar jego życia, ale także to, że Matteo pracuje z osobami niepełnosprawnymi i nosi w sobie tę niezwykłą miłość do nich.
— Czy odczuwaliście strach w czasie dochodzenia w sprawie cudu?
— Wszystko odbywało się etapami. Najpierw wicepostulator poprosił szpital o udostępnienie dokumentacji lekarskiej, później rozmawiał ze mną, zaczęły się przesłuchania i badania. Jeszcze wtedy nie rozumieliśmy odpowiedzialności, zrozumieliśmy ją dopiero po 2 latach badań, w 2002 r., podczas prywatnego spotkania z Janem Pawłem II w dniu, kiedy uzdrowienie Matteo zostało zatwierdzone przez Stolicę Apostolską. Wtedy odczuwaliśmy i strach, i radość, i nie przestawaliśmy zadawać sobie pytania: dlaczego my — najgorsi z najgorszych? Później już nie zadawaliśmy sobie tego pytania, wiedzieliśmy, że musimy świadczyć o Bożej miłości. Strach odczułam jedynie na początku, kiedy Matteo opowiedział swój sen. Ja pierwsza byłam zdania, by nikomu o nim nie mówić. Ale to sami lekarze, którzy krótko przedtem zdjęli rękawiczki i maski i stwierdzili, że już nic nie można zrobić, powtarzali, że to jest cud. Sam papież Franciszek zachęca, by iść pod prąd, i chociaż uważano mnie za osobę niepoczytalną, zaczęłam opowiadać.
I pragnę powiedzieć o jeszcze jednej rzeczy, o której mówi także Franciszek. Kiedy pracuje się na chwałę Bożą, demon daje znać o sobie... Myślałam, że te poziomy relacji ze złem są zarezerwowane tylko dla świętych. Dzisiaj muszę stwierdzić obecność złego także obok nas... Nasza rodzina napotykała ogromne trudności.
— Czy Wasze życie zmieniło się w jakiś sposób po chorobie Matteo?
— Ja miałam wiarę od zawsze dzięki rodzicom, którzy mi ją przekazali, i nabożeństwu do Ojca Pio. Kiedy on umarł, miałam 8 lat i byłam na jego pogrzebie. Ale mój mąż był niewierzący albo taki, powiedzielibyśmy: letni... Mówił, że jeśli jest Bóg, to musi być daleko, gdyż na świecie jest wiele niesprawiedliwości. Pracował w szpitalu i nie wierzył w cuda, mówił, że ludzie, którzy w nie wierzą, to fanatycy... Jego życie — jako człowieka nauki — się zmieniło. To on musiał przejść wewnętrzne nawrócenie.
Oczywiście, nasze życie — jako rodziny — się zmieniło, gdyż stanęliśmy w centrum zainteresowania całego świata. 2 lata poprzedzające kanonizację były naprawdę ciężkie, byliśmy wręcz prześladowani przez dziennikarzy, niektórzy chcieli nawet dotykać Matteo. Nigdy jednak na to nie pozwoliliśmy, gdyż on nie jest przecież żadną żywą relikwią. Pragnęłam chronić syna. Bałam się, że nasza rodzina straci równowagę. Tłumy dziennikarzy oczekujących przed naszym domem, urywające się telefony. Dlatego powtarzałam Ojcu Pio: „Ty włożyłeś nas do tego domu wariatów, ty nam teraz pomożesz, abyśmy zostali normalni i pokorni”. Jeszcze dzisiaj jesteśmy zapraszani na wywiady, co czasami bywa uciążliwe, bo trzeba zostawić obowiązki, wziąć urlop, dojechać na własny koszt do jakiegoś miejsca. Ale to też jest ewangelizacja...
— Podczas choroby syna obiecała Pani Ojcu Pio, że będzie do jego dyspozycji...
— I on trzyma mnie za słowo. Więc kiedy mnie ktoś zaprasza, abym zechciała opowiedzieć o uzdrowieniu, daję świadectwo. Dlatego też zrodziły się grupa modlitewna i Stowarzyszenie/Fundacja „Cyrenejczyk” (www.ilcireneo.it) — to jest nasza odpowiedź na uzdrowienie i... podziękowanie. Czekamy na wsparcie również z Polski. Moja książka — także po polsku — jest cegiełką na wsparcie naszej działalności. Dzięki temu świadectwo idzie w świat, a my kontynuujemy dzieło. Nasza fundacja przyjmuje rodziny pacjentów onkologicznych, którzy udają się na badania do kliniki Ulga w Cierpieniu, i ich samych podczas rekonwalescencji. Wspieramy ich w cierpieniu, a radość jest naszym pierwszym lekarstwem. Wszystkich innych ogarniamy modlitwą.
opr. mg/mg