Kobiety różnych wyznań piszą o swoim doświadczeniu modlitwy. Norwegia kojarzy nam się z raczej "chłodnym" stylem życia. Czy taki też jest styl modlitwy Norweżek?
Urodziłam się na zachodnim wybrzeżu Norwegii w rodzinie pietystów należących do Kościoła luterańskiego i, od urodzenia, moje życie było wypełnione modlitwami. Były to obowiązkowe modlitwy przy stole i przed pójściem spać. Pełne były rozliczeń i obciążone poczuciem winy. I były też inne, pomagające żyć.
Moja babcia miała decydujący wpływ na moje życie duchowe. Latem przed zachodem słońca prowadziła mnie przed wielki głaz łupkowy na skraju stromej dróżki, która prowadziła do letniej stajni. Siadałyśmy tam, patrzyłyśmy na słońce zachodzące nad morzem i śpiewałyśmy pieśni. Na koniec modliłyśmy się własnymi słowami za wszystkie kochane przez nas osoby. W tamtych chwilach powstawała radosna i silna więź między moją babcią i mną, a także między nami i Bogiem. Byłyśmy wolne i kochane.
Wiele lat później rozpoznałam styl modlitw z tych cudownych czasów, odkrywając liturgię wspólnoty Iona w Szkocji. Wdzięczność dla Stwórcy za Jego dobroć, która objawia się w przyrodzie, w czasie i w porach roku, Chrystus jako przyjaciel i Duch Święty, stwórcza siła Boga, były to elementy konstytutywne tego, co przeżywałam na tym wielkim głazie, i żyły jeszcze w modlitwach chrześcijańskiej tradycji celtyckiej. Są to podobieństwa zakorzenione w historii: zachodni brzeg Norwegii został zewangelizowany przez niewolników (z których wielu było mnichami) pochodzących z wysp Morza Północnego, przywiezionych tam przez Wikingów.
Czy to wszystko było następstwem wtajemniczenia mnie w modlitwę przez babcię czy po prostu łaską chrztu? Nie wiem, ale Jezus był moim przyjacielem od dzieciństwa i, opowiadając Mu wszystko, czułam się bezpieczna. Moje momenty modlitwy były wytchnieniem w nieokrzesanym świecie, w którym mężczyźni myśleli, że mają Boga w kieszeni i w Jego imię narzucali niesprawiedliwe warunki życia kobietom i dzieciom.
Przed moim przeniesieniem się na wschód kraju szkółka niedzielna i szkoła podstawowa pozwoliły mi odkryć powoli inny sposób życia chrześcijaństwem. Sposób radosny, ufny i zakorzeniony w łasce Boga, który się przejawia poprzez Chrystusa. Byliśmy ostatnim pokoleniem dawnego systemu szkolnego, w którym obowiązkowo trzeba było uczyć się na pamięć stu pieśni ze wszystkim ich zwrotkami, a także katechizmu Lutra i ogromnej liczby wersetów biblijnych. W późniejszym życiu odkryłam, że wiele z tych pieśni tak bardzo zakorzeniło się w mojej podświadomości, że dalej je powtarzałam nie zdając sobie z tego sprawy. Przebaczenie Boże było rzeczą najważniejszą, a życzliwość w stosunku do innych można było wyrażać w grupach młodzieżowych, radach parafialnych, kołach biblijnych i modlitewnych dla młodzieży, gdzie dzieliliśmy bardzo nieformalne momenty skupienia. Dla wielu osób młodych grupa modlitwy był bezcennym miejscem dzielenia się i uczenia duchowości chrześcijańskiej. Nasze wątpliwości, nasze poczucie winy, nasze uczenie się rozeznania i nasza osobista ślepota w obliczu odpowiedzi, które Bóg dawał na nasze modlitwy: nic nie stanowiło tabu, wszystko uczyło nas żyć naszą wspólną wiarą.
Później odkryłam modlitwę katolicką dzięki dziełom laureatki literackiej Nagrody Nobla Sigrid Undset. W swojej trylogii „Krystyna, córka Lavransa” potrafiła ona opowiedzieć rozwój wiary norweskiej kobiety z XIV w., opisany w jej książkach od dzieciństwa do starości, i aż do śmierci. Myślę, że lektura tej książki miała głęboki wpływ na to, że przyjęłam powołanie duszpasterskie. W istocie, zwłaszcza dla mnie jako kobiety formacja, a potem posługa duszpasterska były nie do pomyślenia bez mocnego zakorzenienia w modlitwie. Przez wiele lat po moim wyjeździe do Szwajcarii w 1978 r. brakowało mi miejsca modlitwy. Dopóki byłam pastorem w małej parafii, gdzie były dwa średniowieczne kościoły, nie znalazłam ani jednego miejsca poza moim własnym domem, gdzie mogłabym wejść i usiąść, żeby się pomodlić i odnowić. Kościoły wydawały mi się strasznie surowe i pewnego dnia podzieliłam się tą myślą ze starszym kolegą ze wspólnoty powstałej z Reformacji. Wyjaśnił mi, że kościoły hugonockie były miejscami modlitwy tylko wtedy, kiedy były pełne i wspólnota modliła się razem.
Bardzo wcześnie, podczas mojego stażu duszpasterskiego, odkryłam, że potrzeby członków mojej parafii niekoniecznie korespondowały z radami teologicznymi pastorów: wielu moich kolegów ze stażów duszpasterskich utrzymywało, że modlitwa nie ma sensu, bo Bóg wie już wszystko.
Jednakże potrzeba posiadania miejsca, gdzie można się odnowić samemu czy z bliską osobą, była odczuwana przez wiele osób, zwłaszcza kobiet. Nie mając do dyspozycji praktyki spowiedzi, niektóre z nich wyrażały potrzebę rozmowy z inną kobietą, której mogłyby bez wstydu wszystko opowiedzieć: o aborcji i przeżywanej w samotności żałobie, o żalu do Boga i do całego świata, o przemocy w małżeństwie, gwałtach, kazirodztwie, raku w stadium terminalnym, o krzyku rozpaczy. Słuchanie i towarzyszenie w tych ciężkich sytuacjach często kończyły się modlitwą, a przede wszystkim odnową życia modlitwy osoby, która powoli uwalniała się od ciężaru swoich problemów i wchodziła na drogę przebaczenia. Jednocześnie moje życie modlitwy pogłębiało się, kiedy słuchałam ich i sama dając sobie towarzyszyć. Bo skąd wiedzieć, jakie słowo powiedzieć osobie całkowicie powalonej na ziemię, by nie podrażnić żadnej rany? Jak mogę być z moimi ograniczeniami taką matką jak Bóg, by zdołały na nowo się urodzić, kiedy nadejdzie właściwy moment? Wędrowanie razem z nimi oznaczało zaakceptowanie faktu, że nie wiem nic i że tylko Duch Boży może mnie prowadzić.
Modlenie się w ciszy obok osoby umierającej, nieprzytomnej, lub kogoś , kto dużo opowiedział: to praktykowanie przyjęcia osoby z jej tajemnicą i słuchania Ducha Świętego, a także akceptacja własnej małej mocy. Teksty biblijne wykorzystywane do modlitwy pomagają ulżyć w cierpieniu.
Jeśli z jednej strony mogłam wędrować razem z moimi parafianami, kolegami, podopiecznymi domów starców i pacjentami szpitali, to miałam też przyjemność pracować razem z osobami, które odwiedzały starszych. Często zdarzało się, że ktoś zachorował i wówczas towarzyszenie było dzielone między członków grupy. Razem modliliśmy się i słuchaliśmy. Umierający członkowie grupy mówili nam, jak bardzo ta dyskretna uwaga i wstawiennictwo pomagały im znosić chorobę, a także być z rodziną.
Kiedy ja sama zachorowałam i spędziłam cztery i pół miesiąca w łóżku, odkryłam, że mogę się odprężyć i poczuć tchnienie modlitwy wielu osób, które znałam, oraz tych, których nie znałam. Ta solidarność protestantów, ewangelików i katolików, którzy czuli się zjednoczeni w człowieczeństwie w Chrystusie, mnie wzruszyła. Obce osoby zatrzymywały mnie na ulicy, by zapytać o postępy w rekonwalescencji i mówiły mi, że modliły się za mnie, nie wiedząc, na co naprawdę byłam chora. Czuły potrzebę zjednoczenia jako wierzący: abyśmy się za siebie nawzajem modlili.
Trudno jest mi zatem mówić o modlitwie poreformacyjnej. Można mówić jedynie o modleniu się do Boga. W istocie wielu świeckich i pastorów przeżyło odnowę w klasztorach i wspólnotach katolickich lub u rabinów. Wspólnota z Bose miała wielkie znaczenie w szczególności dla protestantów z Neuchâtel i innych kantonów francuskojęzycznych. Jej sposób praktykowania i uczenia lectio divina odnowił życie duchowe w wielu parafiach. W stałych kursach formacyjnych duchownych francuskojęzycznych, organizowanych razem z braćmi i siostrami w Bose, uczestniczą również protestanckie parafie i duszpasterstwa francuskie. Podobnie związki wspólnoty protestanckiej z Grandchamp z kontemplacyjnymi siostrami zakonnymi są źródłem inspiracji dla wielu protestantów w Szwajcarii romańskiej.
Książki i wykłady takich teolożek, jak Lytta Basset, Francine Carillo i Marion Muller-Colard przyczyniły się do wielkiego rozwoju humanizmu we francuskojęzycznych Kościołach protestanckich. Każda z nich na swój sposób przekazuje odwagę życia własną wiarą w sposób wcielony w różne koleje losu. Czy dzięki nim i innym możemy się obejść bez tak emblematycznej postaci, jak Maryja, mimo że niektórzy protestanci mówią, że wciąż odczuwają potrzebę modlenia się do Niej? I czy medytacja nad tekstami biblijnymi, zwłaszcza tymi, w których Bóg otacza opieką człowieka jak matka (na przykład Księga Ezechiela, 16) lub okazuje swoje współczucie, mogłaby zastąpić tę potrzebę?
W naszej obecnej sytuacji ważne jest wiedzieć, skąd pochodzimy i kim jesteśmy na firmamencie religijnym. Lecz modlitwa jest językiem serca, który łączy wszystkich chrześcijan, Żydów i muzułmanów mimo wszelkich różnic. Szanowanie form modlitwy innych pomaga nam być może lepiej się zrozumieć.
opr. mg/mg
Copyright © by L'Osservatore Romano