Wzorem naszej relacji do Chrystusa jest Maryja - to Ona potrafiła traktować Go z pełnym szacunkiem dla Jego człowieczeństwa i Bóstwa. Właściwa pobożność nigdy nie przewartościowuje jednego kosztem drugiego
Wzorem życia ucznia Chrystusa jest oczywiście Maryja, nie Jezus. To stwierdzenie na tyle oczywiste, że trzeba dziś o nim przypominać, jak o wszystkim oczywistym. Tak więc Matka Pana, jako pierwsza i doskonała uczennica swojego Syna, stanowi dla wierzących wzór odpowiedzi danej Mistrzowi. Przy czym naśladowcy Maryi, a zatem Chrystusa, mają czego się uczyć już od pierwszych chwil Jej relacji z Bogiem, który stał się człowiekiem. To Ona jest Mistrzynią — a nie On — w udzieleniu odpowiedzi na Bóstwo i człowieczeństwo zjednoczone, jak to ujmuje „formuła Chalcedonu” zdefiniowana w 451 roku, „bez pomieszania i rozdzielenia”.
Jeśli trudno jest wniknąć w serce Niepokalanej kontemplującej Boga i człowieka w jednej Osobie (w zewnętrznym przejawie: osóbce), to stosunkowo łatwo wychwycić błędne odczytanie tajemnicy Jej ducha. Ale najczęściej będziemy mieli do czynienia z pomieszaniem prawdy i nieprawdy, którego trzeba się spodziewać, gdy pokalańcy wypowiadają się o bezgrzesznej, co przy okazji stanowi wyraźną ilustracją Jej podobieństwa i niepodobieństwa (i to, i to) do nas. Taki na przykład Bazyli z Seleucji (459) dał się ponieść poetyckiemu natchnieniu, i dzięki temu wyraził był prawie prawdę o Matce Bożej oraz całą prawdę o nas samych, Jej duchowych dzieciach. Otóż autor Homilii o Theotokos próbował wyrazić stan serca Maryi następującymi słowami: „Czy będę karmić Cię mlekiem, czy czcić Ciebie jako Boga? Czy będę troszczyć się o Ciebie jako matka, czy adorować Ciebie jako służebnica? Obejmować Ciebie jako Syna czy błagać jako Boga? Dawać Ci mleko czy przynosić wonności?”.
Można sobie wyobrazić Matkę Bożą, jak głaszcze po główce Dziecię i czule szepcze „Mój synku”, po czym pada przed Nim na kolana i adoruje: „Mój Boże”; raz przytula swoje dziecko, aby zaraz, gdy sobie przypomni, kim Ono jest, czcić Go jako Boga. Taka „Maryja dygająca”: głaszcze i klęka, karmi piersią, a zaraz potem chyli czoła. A jednak nie taką Maryję malują ewangeliści i nie taką piszą autorzy ikon. W Niej nie ma bowiem tego „dygania” czy rozdygotania ducha, tak że możemy powiedzieć, iż jednocześnie potrafiła w sercu adorować Boga i łączyć to z miłością macierzyńską. „W tym samym porywie duszy — sugeruje ceniony mariolog René Laurentin — łączy się Jej uwielbienie stworzenia dla Stwórcy oraz miłość Matki. Bogu, który jest Jej Synem, okazuje uczucia macierzyńskie z całą czułością, a zarazem z całkowitym podporządkowaniem”. Ta, którą słusznie nazywamy „nieprzyjaciółką wszystkich herezji”, uprzedza swoją ortodoksyjną odpowiedzią na wcielenie przyszłą soborową definicję.
Poezja mówi dużo o Tej zwanej arcydziełem Ojca, choć więcej jeszcze mówi o nas samych, stworzonych na Jej podobieństwo (bo jeśli jesteśmy uczynieni na obraz Chrystusa, to, zgodnie z logiką wcielenia, również na Jej!), którzy mamy problem z ortodoksyjnym jednoczeniem patrzenia na Boga wielkiego, będącego ponad całym światem i wszystkimi ludźmi, z widzeniem Boga wcielonego, który staje się naszym bratem, a poniekąd — w mistycznym wymiarze — nawet naszym Synem, którego Matka Kościół rodzi w świecie. Jest i taki, i taki; to, że staje się człowiekiem, nie sprawia, że jest mniej Bogiem, a to, że żyje wiecznie w Trójcy u Ojca, nie stanowi dla Niego przeszkody (nawet jeśli dla naszych umysłów, a nawet serc, przedstawia problem), by być obecnym w czasie wśród nas, a nawet w nas. Nie uspokoimy naszego rozdygotanego ducha, jeśli nie staniemy się duchowymi synami Matki Pana. Dopiero w relacji z Nią będziemy mogli powiedzieć za Psalmistą: „Jak niemowlę u swej matki, jak niemowlę — tak we mnie jest moja dusza” (Ps 131,2b).
Bóg musiał w swojej ekonomii objawiania się uwzględnić tę nieortodoksyjność naszego pojmowania, skutkiem której mamy tendencję albo do mieszania Boga bliskiego i dalekiego (monofizytyzm), albo do rozdzielania i widzenia Go w jakimś schizofrenicznym, a więc Bogu obcym, rozdzieleniu (nestorianizm). To dlatego, kiedy byliśmy jeszcze panteistami czyniącymi sobie Boga (a raczej bożki) na podobieństwo swoje i świata, Bóg musiał „odepchnąć” nas na nieskończoną odległość, i wtedy staliśmy się monoteistycznymi żydami. Dopiero, gdy „Biblia określiła świat jako świecki, Boga jako bóstwo, a ich w nieskończonej kwalitatywnej różnicy” (kard. Walter Kasper), można było Bogu próbować nawiązać bliską relację z ludźmi, a nawet stać się człowiekiem, już bez ryzyka pomieszania. Z kolei nieprzyjęcie faktu wcielenia oznaczać musi pozostanie na pozycji rozdzielenia Boga i człowieka. Każdy chrześcijanin pozostaje monoteistą, ale można pozostać wyznawcą jednego Boga, a nie stać się chrześcijaninem.
Bóg poszedł więc wąską drogą ortodoksji, unikając z jednej strony przepaści między Nim a nami (nestorianizm, deizm), a z drugiej zlania się z człowiekiem (monofizytyzm, panteizm). Można by to samo powiedzieć językiem psychologii. Toksyczne relacje polegają albo na tym, że osoby żyją niby razem, ale tak naprawdę w dwóch równoległych światach (subtelna współczesna patologia, którą można przeoczyć), albo żyją pozornie blisko siebie, nie zachowując granic własnej tożsamości, niejako „zlewając się” i tracąc kontakt z samym sobą, a zatem również z drugim („tradycyjne” dysfunkcje zwane „współuzależnieniem”). Jeśli relacje Stwórcy i stworzenia miały być zdrowe, Stwórca musiał się oddalić (zaznaczenie odrębności między Nim a nami), aby się zbliżyć do stworzenia; tylko tam, gdzie jest odrębność osób, może dojść do zjednoczenia między nimi (z zachowaniem tożsamości dwóch stron).
Wydaje mi się ważne przypominać to wszystko dzisiaj, kiedy Bóg maluśki „kiejby rękawicka” gorszy nie mniej niż wczoraj, tak że nawet ewangelizacyjnie nastawieni chrześcijanie charyzmatyczni chętnie uciekają w uwielbienia sławiące Chrystusa żyjącego w chwale — kosztem cichej adoracji i zdumienia nad „kawałeczkiem smycka” w żłobie czy całym kawałem Boga w Najświętszym Sakramencie. Z kolei tradycyjna pobożność chętnie sławi Boga małego, wyśpiewując jakby nie było jednak herezję: „opuściłeś śliczne niebo, obrałeś barłogi”; zgodnie z paradoksem wcielenia nie przestaje On być Panem wszystkiego i wszystkich, jest jednocześnie tu mały i tam wielki. Niektórzy próbują również mieszania jednego typu pobożności z drugim, skutkiem czego tracą i to, i tamto. A należało o tym pamiętać i tamtego nie zapominać, i zarówno w tym, jak i w tamtym uczyć się od Maryi pójścia „na całość”. Rozdzielenie obu typów pobożności prowadzi do podziałów w Kościele, ich mieszanie do letniości. Jeśli nie jesteśmy w stanie jednocześnie jednoczyć obu, próbujmy przynajmniej raz tego, raz owego, idąc tędy i owędy „na całość”.
Znamienne, że te same herezje mieszania i rozdzielania rysują się również w naszym postrzeganiu Matki Pana. Nasza trudność — pisał Jean Guitton — „wynika z niemożności pokojarzenia ze sobą historycznej, ludzkiej osoby Maryi z tą, przedstawianą nam przez dogmatykę i pobożność, istotą niebiańską, która obdarzona od pierwszej chwili swego poczęcia nadzwyczajnymi przywilejami, jak gdyby zupełnie wyłączona z zakresu naszego ludzkiego stanu”. W związku z tym pojawia się gorsząca wielu rysa między „Maryją historii” a „Maryją wiary”, zresztą analogiczna do rzekomego pęknięcia między „Jezusem historii” a „Chrystusem wiary” głoszonym przez Kościół. I znów pomocna okaże się „kategoria Chalcedonu”, która każe patrzeć na „obie” Maryje „bez pomieszania i rozdzielenia”. Innymi słowy: bez dygania. Potrzebujemy się karmić łaską z Maryjnej piersi, aby wrócić do spokoju duszy.
Tekst ukazał się w „Homo Dei” (2014) nr 2. Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora
opr. mg/mg