W życiu duchowym gorliwość jest dobra, nie może jednak zastąpić rozwoju. Ileż razy źle interpretowano słowa "jeśli nie staniecie się jak dzieci..."
Wielu kaznodziejów zupełnie, jak się zdaje, nie widzi potrzeby rozwoju duchowego i tylko wciąż zachęca nas, żebyśmy wróciły do pierwotnej, nowicjackiej gorliwości; żebyśmy na przykład, odnawiając śluby, złożyły je tak samo, jak za pierwszym razem; zakładając najwyraźniej, że za pierwszym razem składałyśmy je idealnie z powodu entuzjazmu.
Więc pytam: i tylko tyle? Kiedy się składa pierwsze śluby, a nawet jeszcze wieczyste, człowiek rzeczywiście entuzjazmu ma furę, ale to jest entuzjazm szczenięcy, bez doświadczenia. Coś niecoś trudności już się liznęło, coś niecoś się ich jeszcze mgliście przewiduje, i to wszystko. Po kilkudziesięciu latach, odnawiając profesję, mówiąc Bogu ponownie TAK, mówi się to już zupełnie inaczej. Ma się za sobą te lata doznawania własnej słabości, ma się te „trudności”, ogólnie dawniej pojmowane, przetłumaczone teraz na bardzo bolesny konkret zewnętrzny i wewnętrzny, którego na początku w ogóle się nie przeczuwało. To jest już całkiem inne TAK; czy więcej warte, sam Bóg tylko wie, ale na pewno mniej uczuciowe, bardziej wolitywne, głębsze. Entuzjazmu może być mniej, przeżycia mniej, ale chyba jedną właśnie z tych rzeczy, których nas bieg lat uczy, jest zasada, że Boga nie trzeba przeżyć, ale uwielbić. Przeżywa się coś; uwielbia się Kogoś.
Nie może kurczak tkwić przez trzydzieści lat w skorupce, choćby tam właśnie był najszczęśliwszy. Musi zajść jakiś rozwój. To jest oczywiście ryzyko, bo rozwinąć się można w kierunku pogłębienia lub spłycenia, ale chyba nie powinniśmy zakładać, że rozwój musi być spłyceniem i że trzeba się za wszelką cenę trzymać pierwotnego usposobienia, pierwotnego nastroju. Nie chciałabym, gdybym była teraz nowicjuszką, żeby mi sugerowano, że to teraz właśnie jestem w stanie usposobienia idealnego, a sens całej reszty życia będzie polegać na tym, żebym się na tym poziomie utrzymała... To może dawać miłe poczucie własnej cnoty... nawet przewagi nad starszymi siostrami, które już od tylu lat zsuwają się w dół... ale po co w takim razie żyć dłużej, jeśli im dalej, tym musi być gorzej?
To się łączy w ogóle z naszymi pojęciami o rozwoju i o starości. Pewien popularny kaznodzieja radiowy rzucił kiedyś w świat taki frazes: Jesteś gorszy, bo jesteś starszy i mądrzejszy! Wielką też popularność ma tekst, złożony z szeregu paralel, a zaczynający się mniej więcej tak: Taki jesteś stary jak twoja rozpacz i taki młody jak twoja nadzieja... W tym zestawieniu starość jest synonimem wszelkiego zła i ostatecznego upadku, i człowiek powinien nie dać się jej i robić z siebie na siłę „młodego”, a kiedy to już niemożliwe, przynajmniej to sobie wmawiać. Kojarzy się starość tylko z tym wszystkim, co w niej złe, tak jakby rozwój człowieka był zaplanowany od lepszego do gorszego i jakby należało ten rozwój wstrzymywać, a jeśli się nie uda wstrzymać go naprawdę, to przynajmniej udawać, że się go wstrzymało, bo inaczej wstyd. Toteż ludzie rozpaczliwie udają („nawet starzec też jest młody...”, uczono nas śpiewać w socjalistycznej szkole), a w ten sposób i młodość tracą, bo stracić i tak muszą, i owoców starości zebrać nie mogą, bo ich nawet zauważyć nie chcą.
[— Oślico, czyż Pan Jezus sam nie powiedział: „Jeśli się nie staniecie jako dzieci...”?
— Owszem, powiedział. Ale jeśli to tak rozumieć, jak ty, Balaamie, nauczasz, to by trzeba uznać, że najpewniejszą drogą do zbawienia jest dostać Alzheimera.]
A przecież Pismo Święte właśnie starość przedstawia jako wielką łaskę — oczywiście starość dojrzałą i mądrą; i powiada, odwrotnie niż ta pieśń, że nawet młodzik może być starcem, jeśli przedwcześnie zmądrzał. Ja wcale nie chcę być młoda, ja bym chciała być pięknie stara. Przecież Bóg zaplanował rozwój ludzki od młodości do starości, nie odwrotnie, i to dzisiejsze zachłystywanie się młodością, wszystko jedno, fizyczną czy duchową, troszeczkę mi pachnie odwracaniem Bożego ładu, a tym samym zawracaniem Wisły kijkiem. Bo właśnie chodzi o rozwój, o wzrastanie w doświadczeniu, w mądrości, w łagodności etc., etc., a nie o utrwalanie na całe życie stanu embrionalnego, jako jedynie wartościowego. Chyba sekretem wszystkiego jest to, że uczymy się akceptacji Bożego planu; a młodość chmurna i durna bywa w tej nauce czasem pomocą, ale bardzo często przeszkodą, chorobą dziecięcą do zaliczenia, i tyle. Bardzo dawno temu, jeszcze jako młoda dziewczyna, czytałam książkę francuskiego biskupa, Paula Richaud, o starości. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Poszczególne rozdziały nazywały się jakoś tak: Pan poucza... Pan oczyszcza... i wreszcie: Pan wzywa.
Fragment książki „Oślica Balaama. Apel do duchownych panów”
Siostra Małgorzata Borkowska OSB urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu prac historycznych, m.in. „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wieku”, „Czarna owca”, „Oślica Balaama”, tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka.
opr. mg/mg