Hau, hau, unia

O nieporadnej rządowej kampanii pro-unijnej.



Hau, hau, unia

Leszek Stafiej

Emocje są siłą napędową dziejów. To pod ich wpływem lun idzie na barykady, wygrywa rewolucje i wojny.

Odszczekuję zastrzeżenia, jakie wyrażałem tu swego czasu na temat obojętności środowiska reklamowego wobec nieporadnej rządowej kampanii pro-unijnej. Jestem zbyt skromny, by twierdzić, że moje uwagi odniosły skutek. Z przyjemnością jednak odnotowuję, że środowisko opracowało własną kampanię wspierającą referendum i akcesję do Unii. Ostrzegam więc, że poniższy felieton może zawierać treści zbyt poważne i zbyt wymagające dla przeciętnego Czytelnika.

Projektem zapowiadanej kampanii nie będę się zajmował. Nie wątpię, że specjaliści dołożyli wszelkich starań. Niech mówią za siebie. Powiem natomiast to, co nakazuje mi obowiązek zawodowy i obywatelski, a czego w dotychczasowych kampaniach brakowało.

Przekonywanie obywateli do Unii to szczególny proces demokratyczny. Jego przebiegu nie można oceniać ani według zasad komercyjnych, ani według gustu. Kampania na rzecz Unii to wyjątkowa kampania społeczna o znaczeniu historycznym dla przyszłości każdego Polaka. Dlatego jej opracowanie, ocena i akceptacja wymaga od wszystkich więcej niż inne kampanie zwane społecznymi.

Obecnie znajdujemy się na początku skomplikowanego procesu nawiązywania demokratycznego porozumienia społecznego. Treścią tego porozumienia ma być powszechne przekonanie, że aktywny udział Polski w Unii Europejskiej przyniesie każdemu z nas wymierne korzyści. Przed inspiratorami porozumienia stoją trzy zadania.

Pierwsze, to przekonać obojętnych, niezdecydowanych, sceptyków i przeciwników, że taka wspólnota jest dla nas korzystna. Zadanie drugie, to przekonać jak największą liczbę obywateli do zademonstrowania wobec siebie samych i wobec społeczności światowej poparcia obecności Polski w Unii w powszechnym referendum. Wreszcie zadanie czwarte — najważniejsze, najtrudniejsze i najbardziej pracochłonne — to ciągły proces motywowania i pobudzania obywateli do świadomego i czynnego uczestnictwa we wspólnocie. Żadnego z tych celów nie można rozpatrywać w oderwaniu od pozostałych. Ja tymczasem, jako podmiot dotychczasowych kampanii, odnoszę wrażenie, że porozumienie ma dotyczyć mojej zgody na wstąpienie do Unii. Nikt mnie nie przekonuje do aktywnego w niej uczestnictwa ani tym bardziej do wzajemności, na której, jak wiem skądinąd, polega wspólnota. Dla tych, którzy już dziś mają dość gadania o Unii — a znam takich sporo — mam więc złą wiadomość: stoimy na samym początku kampanii pro-unijnej. Za miesiąc skończy się beztroska zabawa i zaczną się schody. Słowo się rzeknie, Europa u płota. I dopiero wtedy zaczną nas naprawdę namawiać nie tylko do głosowania, ale do bycia Europejczykami, do zachowywania się jak na Europejczyków przystało, ba, do europejskiego myślenia.

Obecną kampanię należy zatem traktować jako zaledwie pierwszy krok do społecznego porozumienia na temat uczestnictwa w Unii. Kampania multimedialna to przecież tylko jedno z wielu narzędzi w demokratycznym procesie przekonywania do trwałej zmiany postaw społecznych. Rządy i prezydenci będą się zmieniać, a Polska w Unii pozostanie. Doświadczenie uczy, że aby proces akcesji i asymilacji rozwijał się właściwie, społeczeństwo potrzebuje czegoś więcej niż perspektywy doraźnych korzyści racjonalnych. Komu jak komu, ale zwłaszcza nam, Polakom, niezbędna jest porywająca wizja lepszej przyszłości, która zaspokoi nasze oczekiwania emocjonalne. Zarówno uświadomione, jak i te nieuświadomione. Takiej właśnie porywającej wizji w dotychczasowych kampaniach mi brakuje. I mam nadzieję, że euforyczna wizja pojawi się, zanim zagłosujemy gorzej niż Węgrzy.

Nie potrzeba bowiem zbytniej przenikliwości, by dostrzec, jak często wątek unijny bywa zawłaszczany dla realizacji partykularnych celów partyjnych i organizacyjnych. Warto zbadać, dlaczego stosunek adresata do nadawcy komunikatów perswazyjnych jest nieufny, sceptyczny, obojętny czy niechętny. Co na to wpływa, co trzeba i co można zmienić i jak to zrobić? Wypada także przeanalizować argumenty przeciwników: jakie pobudzają emocje, jakie potrzeby zaspokajają, a jakich nie. Dopiero kiedy poznamy te i pozostałe okoliczności, które wpływają na stosunek obywateli do propozycji unijnych i kiedy nakreślimy wizję, którą adresat skłonny jest przyjąć i zaakceptować, w którą zechce uwierzyć, dopiero wtedy możemy pytać: jak to powiedzieć, czyli jak ową wizję przekazać, kiedy i jakimi środkami wyrazu.

Fachowcy wiedzą, że skuteczna perswazja bez względu na przedmiot przekonywania nakazuje najpierw zwrócić i utrzymać uwagę odbiorcy na zagadnieniu, potem rozbudzić ciekawość i zaangażować emocjonalnie, po to by na koniec skłonić adresata do refleksji. Refleksja prowadzi do akceptacji odmiennych poglądów. W efekcie następuje wysłuchanie i rozważenie własnych i cudzych racji, co skutkuje akceptacją cudzych poglądów postrzeganych teraz jako opcja do rozważenia. Stąd już tylko krok do ewentualnej zmiany poglądów. Ale nawet zmiana poglądów nie wystarczy: kiedy bowiem nastąpi, niezbędne jest wzbudzenie pragnienia działania, entuzjazmu, poczucia wzajemności i odpowiedzialności za działanie wobec wspólnoty. Narzędzia i środki komunikowania się z adresatem muszą być dostosowane do jego gotowości percepcyjnej: fizycznej, emocjonalnej i umysłowej.

Jeszcze do Unii nie weszliśmy, a zmęczenie tematem — tzw. overkill — już staje się odczuciem powszechnym. Bo w kwestiach społecznych nie wystarczy mieć rację. Pies szczeka, a karawana idzie dalej. Nie wystarczy do swojej racji przekonać. Trzeba przedstawić porywającą wizję i natchnąć wiarą, odwagą i entuzjazmem. Trzeba pobudzać emocje. Bo to emocje są siłą napędową dziejów. To pod ich wpływem lud idzie na barykady, wygrywa rewolucje i wojny. Nie da się bez emocji budować lepszej przyszłości. Więc nie można do niej bez emocji przekonywać. Odszczekuję więc, ale warunkowo.

opr. MK/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama