Marek Citko opowiada o swej karierze i wpływie wiary i Boga na życie i sport
Wypowiedzi pochodzą z książki "Boży Doping", Wydawnictwo "Rafael"
Urodzony w 1974 roku. Nietuzinkowy piłkarski talent. Reprezentant Polski, zawodnik Jagiellonii Białystok, Widzewa Łódź i od 2000 r. Legii Warszawa. W 1997 r. zrezygnował z lukratywnej, rekordowej oferty transferowej do jednego z czołowych klubów angielskich.
"Nie wstydzę się swojego wyboru. Swoje życie postanowiłem
poświęcić i oddać w ręce Pana Boga' i kocham Go jak ojca,
a Maryję jak swą matkę..."
-W światku sportowym uchodzi pan za człowieka głęboko wierzącego, bardzo rygorystycznie przestrzegającego praktyk religijnych. Stawiany jest pan za wzór piłkarza -katolika. Czy zgadza się pan z takim zaszufladkowaniem?
- Od razu chcę wyjaśnić, że nie ma ludzi bardziej i mniej wierzących. Są jedynie tacy, którzy wierzą w Boga, bądź nie wierzą.
- Nie każdy jednak, tak jak pan, objawia swoje przekonania, nie każdy ma tyle odwagi, by o nich mówić...
- Istotnie, tej odwagi trochę potrzeba. Szczególnie potrzeba jej w momencie, kiedy należy sobie odpowiedzieć, czy naprawdę się wierzy, czy moja wiara to jedynie efekt wychowania rodzinnego i tradycji. Do takiej chwili trzeba dojrzeć, by jednoznacznie się określić.
- Opowiadają, że zanim dla pana nadszedł ten moment, Marek Citko był łobuzem...
-I teraz jestem... Nie jestem święty, jak każdy mam swoje słabości i popełniam błędy. Ważne jednak, by w codziennym życiu umieć sobie radzić z tymi słabościami.
- Czy pamięta pan dzień, kiedy dokonał pan tego życiowego wyboru?
- Tak, to było w Białymstoku, w czasie wielkopostnych rekolekcji. Grałem jeszcze w Jagiellonii, ale już byłem dość znanym piłkarzem. Doskonale pamiętam stres w przeddzień mojego wystąpienia. W wielkiej, wypełnionej po brzegi sali gimnastycznej, miałem mówić o tym, jak się zmieniłem, zadeklarować, że od tej pory będę żył inaczej. Bałem się tej konfrontacji, ale pojąłem, że stając się człowiekiem dorosłym, muszę dokonać zasadniczego wyboru. Zdecydowałem, że pójdę trudną drogą wiary, drogą, na której będę upadał i grzeszył, ufając jednocześnie Panu Bogu, że będzie mi pomagał podnosić się z tych upadków.
- Później często pana wypytywano o szczegóły tego wydarzenia. Czy opowiadanie o bardzo osobistych wyborach nie było dla pana irytujące, wstydliwe?
- To fakt, że media bardzo się interesowały moimi sprawami duchowymi, chociaż absolutnie nie zależało mi na tym, jak niektórzy sugerowali posądzając o tanią reklamę. Dochodziło z tego powodu także i do śmiesznych sytuacji, kiedy pisano, że w związku z przestrzeganym postem nie starczało mi sił w meczu. Czy mówienie o swojej wierze było wstydliwe? Nie! Jeśli ja poważnie traktuję te sprawy, to i poważni ludzie to rozumieją i szanują. Bo skoro swoje życie postanowiłem poświęcić i oddać w ręce Pana Boga i kochani Go jak ojca, a Maryję jak swą matkę, to dlaczego miałbym się tego wstydzić?! Podobnie, jak nie wstydzę się mówić, że kocham swoją żonę.
- Czy we współczesnym sporcie można przestrzegać zasad, jakimi powinien kierować się chrześcijanin?
- Uważam, że w większym lub mniejszym stopniu jest to możliwe. Owszem, na boisku, w czasie ostrych spięć, emocji, fauli, jest to trudne. Przyznaję, że także mnie zdarza się w ferworze walki kogoś sfaulować, kopnąć bez piłki, albo powiedzieć jakieś brzydkie słowo. W chwilach emocji nie potrafimy kontrolować swoich odruchów, ale kiedy napięcie wygasa, przychodzi czas na refleksję, uświadomienie sobie, że zrobiło się coś złego i wtedy trzeba zdobyć się na podanie ręki rywalowi. Ten akt przeprosin jest bardzo ważny dla sportowca.
- Przyznałby się pan do zdobytej bramki ręką?
- Hm. Jak się siedzi w fotelu, to bardzo łatwo odpowiedzieć twierdząco. Ale na boisku, kiedy dąży się do zwycięstwa, nie wiem jak bym się zachował. Tego nie da się przewidzieć, wszystko zależy od zaistniałej w konkretnych okolicznościach sytuacji. Nie, nie wiem co bym wówczas zrobił, bo przecież nikt nie zna siebie tak do końca.
- Z pewnością rozwój dzisiejszego sportu nierozerwalnie związany jest z jego komercjalizacją. Pieniądze jednak nie zawsze są pomocne w osiąganiu jak najlepszych wyników...
- Istotnie, w pewnych sytuacjach duże pieniądze potrafią zmarnować życie i karierę młodego człowieka. Ale czy zdoła on znieść sławę i towarzyszące jej pieniądze, zależy od jego charakteru, odporności psychicznej. W tej kwestii nie ma reguły.
- Czy modli się pan o zwycięstwa?
- Nigdy. Gdy wychodzę na mecz, w krótkiej modlitwie polecam Matce Bożej wszystkich zawodników. Proszę Ją, by nikomu nic złego się nie stało.
- Czym tak naprawdę dla pana jest sport? Daje się zauważyć, że dla tłumu - ale nie tylko - sport staje się swoistą religią. Słuszne są to obserwacje?
- Nie jestem na tyle mądry, by autorytatywnie opowiedzieć na pytanie, czy sport może być religią. Uważam, że zależy to od indywidualnego podejścia każdego z nas. Mogę jedynie powiedzieć, że ja traktuję sport wyłącznie jako rodzaj pracy, która kiedyś się skończy. Z całą pewnością, nie usiłuję robić z gry w piłkę jakiejś religii.
- Był pan w Watykanie?
- Tak, w grudniu 1997 roku, wraz z moją przyszłą żoną Agnieszką i grupą piłkarzy z Olsztyna, Ojciec Święty przyjął nas na takiej specjalnej, sportowej audiencji. To było dla mnie ogromne przeżycie i tak silne towarzyszyły temu wydarzeniu emocje, że nie potrafię wyrazić tego słowami. Zostały piękne zdjęcia na pamiątkę.
- Papież wiedział, że przyjmuje sławnego piłkarza z Polski?
- Nie wiem, jak zostałem Mu przedstawiony, ale pamiętam, że wiedział o tym, iż jestem zawodnikiem Widzewa. Powiedział bowiem, że oprócz Widzewa w Łodzi jest jeszcze ŁKS...
opr. JU/PO