Adam Małysz opowiada o swej karierze i wpływie wiary i Boga na życie i sport
Wypowiedzi pochodzą z książki "Boży Doping", Wydawnictwo "Rafael"
Urodzony w 1977 roku. Wielokrotny mistrz Polski w skokach narciarskich na Średniej i Wielkiej Skoczni. Olimpijczyk z Nagano. Zwycięzca trzech konkursów Pucharu Świata: w Holmenkollen (1996) oraz Sapporo i Hakubie (1997). Od sezonu 2000/2001 prawdziwa gwiazda skoków narciarskich: mistrz świata na średniej skoczni i wicemistrz na dużej skoczni z Lahti, zdobywca Pucharu Świata w sezonie 2000/2001 oraz zwycięzca 49. Turnieju Czterech Skoczni. W sezonie 2001/2002 aktualny lider Pucharu Świata (na dzień 6 lutego 2002) oraz jeden z głównych kandydatów do medali olimpijskich w Salt Lake City 2002.
"Wiara była we mnie zanim pojawił się sport.
Towarzyszy mi w całym życiu,
nie tylko na rozbiegu..."
-Czy to ma być rozmowa o Kościołach, o wyznaniowych różnicach, czy skupimy się na pojęciu wiary, która łączy wszystkich uznających istnienie Boga?
- Chcemy mówić między innymi o tym, na ile wiara w Boga pozwala lepiej przejść przez sportową karierę...
- Przez sport i przez życie, tego przecież nie da się rozdzielić. Jestem młodym człowiekiem, ale mam za sobą trochę przeżyć, wydarzeń, w których szerzej pojęta wiara w Boga i ludzi, pozwalała mi dokonywać słusznych wyborów.
- Które z wydarzeń zdaje się być dla pana przełomowe?
- Po dwóch latach słabych startów, które poprzedzone były bardzo dobrymi wynikami w Pucharze Świata na początku kariery, przyszło załamanie. Przestałem wierzyć w sens te-go, co robię. Można powiedzieć, że wtedy często rozmawiałem sam z sobą, a trudniejsze pytania zadawałem patrząc jeszcze wyżej, niż latam na nartach po wybiciu się z progu. Te moje wątpliwości rozwiewała żona, która wierzyła we mnie bardziej, niż ja sam. Dlatego
nie skończyłem sportowej kariery, skaczę dalej i chyba wreszcie dokonałem w sporcie jakiegoś przełomu, bo z minionego sezonu znów mogę być zadowolony. Jeszcze nie tak bardzo jak wtedy, gdy wygrywałem konkursy Pucharu Świata, ale czuję, że jestem blisko tego ostatecznego przełomu.
- Skoki narciarskie to bardzo niebezpieczna dyscyplina sportu. Każdy z oddanych skoków to loteria, w której nie do końca wszystko zależy od pana. Choćby z silnym podmuchem wiatru często wygrać się nie da...
- Uprawiam bardzo niebezpieczną dyscyplinę sportu i wiara bardzo pomaga w podjęciu tego ryzyka, ale przecież to nie jest tak, że stałem się wierzący dopiero z chwilą, gdy staję na rozbiegu. Ta wiara we mnie była od dziecka, była zanim w moim życiu pojawił się sport. Ta kolejność jest bardzo istotna, bo wiara towarzyszy mi w całym życiu, nie tylko na rozbiegu. Zdecydowana większość skoczków daje te świadectwa wiary, żegnając się na rozbiegu przed oddaniem skoku. To na pewno nie jest robione na pokaz, sam robię ; przed skokami znak krzyża. Przecież, gdy się już wybiję na progu, l to bliższy jestem, tam wysoko w powietrzu, rozmowy z Bogiem, niż z ludźmi...
- Czy przeżył pan wiele takich sytuacji, gdy tej szczególnej opieki „z Góry " pan potrzebował?
- Tak, ale nie na skoczni, tylko w drodze na zawody. Dwukrotnie lecąc samolotami, do Finlandii i Szwecji, podczas lądowania przy silnym wietrze dostaliśmy takie podmuchy, że już wydawało mi się, że samolot spadnie na pas startowy bokiem. Najpierw złamie się skrzydło, później rozleci się samolot i będzie po nas... Skończyło się na strachu, na bardzo krótkich chwilach zastanawiania się nad tym, czy to akurat w tym miejscu i czasie nastąpi kres mojej drogi. Nie wiem, a może wtedy była tylko pustka, a dopiero gdy już bezpiecznie w hotelowym łóżku przeżywałem całe wydarzenie ponownie pojawiły się te refleksje. Więcej czasu na myślenie było, gdy jadąc na lotnisko do Wiednia, skąd wylatywaliśmy do Nagano, nasz samochód wpadł w poślizg i odbijaliśmy się od barierki, a potem chcieliśmy „ściąć" stojący we mgle patrol policyjny. Na szczęście auto się zatrzymało. Nikt nie ucierpiał, a wystarczyły milimetry, żeby skończyło się czyjeś ludzkie życie. Trenera, moje, policjanta... Ktoś nad nami czuwał, żyjemy.
opr. JU/PO