Czy rzeczywiście wyniki negocjacji przed wstąpieniem do Unii Europejskiej są sukcesem?
Spektakl odegrany po szczycie kopenhaskim upewnił mnie w przekonaniu, że Millerowi i jego ministrom po nieuchronnej porażce wyborczej bezrobocie nie grozi. Dostaną pracę w każdej firmie jako specjaliści od tzw. public relation.
Negocjacje przeszły do historii. Tekst traktatu akcesyjnego zaaprobowany przez Radę Ambasadorów Unii Europejskiej staje się obowiązującym dokumentem. Być może jest więc czas na pierwsze podsumowania. Podsumowania trudne, bo każdy głos krytyczny jest traktowany jako opowiedzenie się przeciwko członkostwu Polski w Unii. A przecież ogromna większość autorytetów i środowisk politycznych podkreśla, iż członkostwo w Unii Europejskiej jest dla Polski niepowtarzalną szansą. I mają rację, jeżeli przyjmiemy perspektywę wieloletnią. Nie liczmy natomiast na to, że natychmiast po wejściu do Unii będziemy żyli lepiej za europejskie pieniądze. Przeciwnie. Kilka pierwszych lat będzie niesłychanie trudne. Trudniejsze nawet niż pobyt poza Unią. W jakiejś mierze zawdzięczamy to właśnie słabościom naszych negocjacji.
Do członkostwa w Unii Europejskiej przygotowujemy się już od ponad 10 lat. Same negocjacje trwały od roku 1998, a więc prawie cztery lata. Prowadziły je dwie ekipy rządowe. A styl negocjowania zmieniał się co najmniej kilka razy. I wreszcie rzecz nie najmniej ważna — negocjacjom towarzyszyła propaganda polityczna, często w sposób decydujący wpływająca na same stanowiska negocjacyjne.
Prawie od początku negocjacji z Brukselą rządy negocjowały równolegle z własnymi obywatelami. O ile większa część klasy politycznej jest przekonana, że Unia jest dobrym interesem, to obywatele wahają się w swoich przekonaniach. Nie bez zasług są tutaj oba rządy: Jerzego Buzka i Leszka Millera. Na początku próbowano wciskać Polakom wszelkiego rodzaju gorzkie pigułki gospodarcze i społeczne w przekonaniu, że poparcie dla integracji jest stabilne, a po wejściu do struktur Unijnych staniemy się beneficjantem znaczącej i szybko przekazywanej pomocy. Potworki ustawowe w rodzaju likwidacji zielonych strzałek na miejskich skrzyżowaniach były pakowane w niebieski papier ze złotymi gwiazdkami i „sprzedawane” jako towar importowany z Brukseli. Pogłębiając tym samym przekonanie, że Unia zajmuje się regulowaniem (na dodatek w absurdalny sposób) wszelkich dziedzin życia. Pod unijnymi hasłami starano się również wprowadzać nowe obciążenia podatkowe. Najbardziej znany przykład to 22 proc. VAT na budownictwo. Głównym argumentem za jego natychmiastowym wprowadzeniem były apetyty polskiego fiskusa, pragnącego zwiększenia wpływów do budżetu, a nie żądania Europy rozumiejącej konieczność długiego okresu przejściowego w tej materii.
Kolejny powód negocjacyjnych niedoróbek to przekonanie sporej części klasy politycznej — trudne do przecenienia są tu zwłaszcza „zasługi” Unii Wolności i SLD — że należy cywilizować ciemny lud nawet wbrew jego woli. Mamy więc mnóstwo regulacji z zakresu ekologii czy praw socjalnych zasadniczo słusznych, tyle że pogarszających konkurencyjność polskich firm na rynku unijnym i nie dostosowanych do naszej biedy. Nie mamy z tego samego powodu wyraźnie zapisanych gwarancji nadrzędności prawa wewnętrznego nad unijnym w sprawach obyczajowych. Przy czym ta pojemna nazwa kryje też rzeczy tak ważne jak ochrona życia czy specjalne uprawnienia dla mniejszości seksualnych. Lewicowym politykom wydawało się, że likwidację ustawodawstwa antyaborcyjnego uda się przemycić w europejskim opakowaniu. A specjalne zastrzeżenia poczynione na przykład przez maleńką Maltę dowodzą, że nikt w Brukseli na nas tego nie wymuszał.
„Ciemny lud”, szczególnie lud wiejski, budził też strach negocjatorów. Szczególnie zaś ich politycznych mocodawców. W gruncie rzeczy przez ostatni rok spierano się o rozdział poświęcony rolnictwu. Bez żadnego pomysłu na zmianę sytuacji polskiej wsi. Szło głównie o uzyskanie jak największych dopłat bezpośrednich mających uspokoić obawy rolników. Szczególnie tych słabych nie uczestniczących w grze rynkowej. Politycznie pomysł był bardzo czytelny — kupić za pieniądze Brukseli poparcie wyborcze chłopów.
Obawiam się, że pomysł obecnego rządu na negocjacje z Unią był niesłychanie prosty. Wywalczyć dobry termin akcesji — czyli rok 2004, dostać dopłaty do rolnictwa i budżetu natychmiast po wstąpieniu do UE i rzuciwszy te pieniądze na rynek, wygrać wybory pod hasłem: przez trzy lata robiliśmy porządki po zbrodniczym rządzie Buzka, a teraz jest już lepiej i będzie się poprawiało. Temu celowi była podporządkowana propaganda klęski uprawiana przez ekipę Millera. Takie dyrektywy otrzymała też ekipa negocjacyjna — wejść do Unii za wszelką cenę. I kiedy wydawało się, że jest świetnie, wszystkie cele się realizują, ktoś w SLD wziął do ręki kalkulator i policzył, jakie będą koszty i zyski z wejścia do Europy. Zapanowała panika, bo po przestudiowaniu warunków przyjętych przez duet Hibner-Truszczyński, na wyraźne zlecenie polityczne, okazało się, że uruchomiono scenariusz klęski politycznej. Nawet stosując kuglarskie sztuczki z prognozami wzrostu gospodarczego i zadłużając się po uszy, nie można było skonstruować budżetu na rok 2005, a zwłaszcza 2006. Suma kosztów i zysków wypadała w teorii nie najgorzej. Ale pieniądze z Brukseli przychodzą z opóźnieniem, nigdy nie w stuprocentowej wysokości (najlepsi potrafią wydać do 80 proc. uzyskanych sum) i w dużej części omijają budżet, idąc do samorządów lokalnych. Zamiast nowych lancii i kontynuacji rządzenia ludzie Millera zobaczyli perspektywę politycznej emerytury przerywanej rozprawami w Trybunale Stanu.
Do Kopenhagi wyruszyli więc z mocnym postanowieniem poprawy. Niekoniecznie dla Polski, ale dla budżetu. I zyskali dwie rzeczy. Przesunięcie środków pomocowych z funduszy strukturalnych (częściowo) do budżetowych oraz zgodę na powiększenie — z naszych podatków — dopłat do rolnictwa. Muszę powiedzieć, że spektakl odegrany po szczycie kopenhaskim upewnił mnie w przekonaniu, że Millerowi i jego ministrom po nieuchronnej porażce wyborczej bezrobocie nie grozi. Dostaną pracę w każdej firmie jako specjaliści od tzw. public relation. Udało im się przekonać opinię publiczną, iż odnieśli sukces, chociaż proste dane liczbowe przeczyły temu. Dodatkowe fundusze, jakie uzyskał Miller, to 108 milionów euro na administrację celną, której dochody i tak popłyną do Brukseli. I ani grosza więcej, mimo sygnałów, że Bruksela jest skłonna dać więcej pieniędzy. Wmówiono również — wbrew faktom i ustaleniom — że rolnicy otrzymają ponad 50 proc. dopłat bezpośrednich, co więcej, że otrzymają je w systemie uproszczonym, czyli do hektara ziemi. Kiedy za chwilę, przy formułowaniu zapisów traktatowych okazało się, że tak nie będzie, Miller znów ogłosił sukces, twierdząc, iż będzie jeszcze lepiej.
Pytaniem otwartym pozostaje, jak wiele jeszcze śmieci zmiecionych pod dywan znajdziemy, uważnie czytając traktat akcesyjny. Obawiam się, że dużo. W każdym razie marzenia o kupieniu sobie wyborców za unijne pieniądze prysnęły. Bezpośrednio po wejściu do Unii grozi nam wzrost bezrobocia i seria bankructw małych i średnich firm, o których interesy nikt się podczas negocjacji nie upominał. Koszty ponoszone przez budżet będą tak duże, że straci zapewne również tak zwana sfera budżetowa. Po dwóch-trzech latach tendencja się odwróci. Jeżeli będziemy umieli korzystać z unijnych funduszy i umiejętnie grać w brukselskim przetargu interesów, możemy liczyć na wyraźne przyspieszenie. Pytanie tylko, czy obywatele okłamywani wizją natychmiastowych efektów członkostwa i mamieni wizerunkiem brukselskiego św. Mikołaja wytrzymają.
Negocjacje są sztuką. Tymczasem od jesieni 2001 r. nasi negocjatorzy działali wbrew regułom tej sztuki. Ich unijni partnerzy zaczynali oczywiście od zachwytów — jak to dobrze, że rozmawiamy wreszcie z zawodowcami po tych okropnych partaczach z rządu Buzka. I nasi negocjatorzy łykali takie zdania niczym gęś kluski, godząc się na wszelkie ustępstwa. A pole manewru mieli nadzwyczaj ograniczone, bo zarówno premier, jak minister spraw zagranicznych zaraz na wstępie urzędowania ogłosili publicznie, że wejdą do Unii na każdych warunkach. Nie wykorzystaliśmy również możliwości konsultowania stanowiska Polski z innymi partnerami z regionu, czekając na upadek prawicowego rządu węgierskiego i rywalizując raczej, niż współdziałając z pozostałymi krajami. Skutki są marne. Nawet bogata Szwecja czy Finlandia nie płaciła od pierwszego dnia pełnej składki do budżetu Unii. My będziemy. Będziemy też musieli spełniać wyśrubowane kryteria gospodarcze i ekologiczne. Będziemy mogli liczyć na ograniczone dopłaty do rolnictwa itd. I nie bardzo mamy możliwość powiedzenia „nie” w referendum, albowiem po takiej rekuzie, która byłaby opłacalna, gdybyśmy wchodzili sami albo w małej grupie, Polska aplikowałaby do Unii razem z Rumunią, prosząc o zgodę 24 kraje częściowo biedniejsze od nas. Warunki byłyby więc jeszcze gorsze.
Klasa polityczna III RP zapłaci wysoką cenę za historyczny sukces, jakim było uzyskanie członkostwa w Unii Europejskiej. A zapłaci ją, ponieważ w polityce liczy się wizja i profesjonalizm, których ekipie kierowanej przez Leszka Millera zabrakło. Pozostaje jej rozpisać przedterminowe wybory w 2004 roku i schować się za plecami następców w nadziei, że Polacy kolejny raz zapomną.
opr. mg/mg