Święta w kolorze nadziei [N]

Rejony po powodzi 2010 - Polacy już zapomnieli o nich, tymczasem ludzie nadal żyją tam w barakach...

Koćmierzów, Wielowieś, Trześć, Furmany, Sokółki... Wsie powodzian. Niedawno na ustach całej Polski. A dzisiaj... Cisza i biel. Dymy nad kominami. Po zagrodach ujadają psy. Za kilka dni Wigilia, święta... „Bóg się rodzi, moc truchleje”...

Stajenka licha

Pani Beata — 36 lat, orzeczenie o niepełnosprawności, ukończona szkoła specjalna i dwoje dzieci pozostających pod jej opieką.

Beata ma smutne oczy zagubionego dziecka. Nieufnego, bo doświadczonego przez los biednym życiem z rodzicami alkoholikami, chorą psychicznie matką i domem dziecka w tle. Beata niewiele mówi o przeszłości. Jej światem są synowie: Robert — uczeń IV klasy i Konrad — 11 miesięcy.

Drewniany dom, ten po dziadkach, zabrała powódź. Stał przez wiele dni w wodzie po sam dach. Nie uratowano nic. No, może z wyjątkiem plastikowej choinki.

Dom kazała komisja rozebrać. Porąbali go więc na kawałki, akuratne takie, żeby dobrze do pieca wchodziły. Ułożyło się potem „dom” w równą piramidkę w stodole, żeby chociaż w zimie do palenia się przydał.

Zamieszkali obok, w budyneczku, który był onegdaj stodołą, stajenką i obórką w jednym. Pierwsza komisja szacująca straty orzekła, że mogą go remontować. Kolejna złapała się za głowę. Budynek zawali się jak nic — mówili. — Fundamenty są do niczego, ot co...

Tylko że Beata zdążyła wcześniej państwowe 20 tys. zł w ten remont włożyć. Z wielkim trudem, własnymi rękami ze stajenki lichej udało się zrobić coś, co od biedy można nazwać domem. Spieszno im było, bo kurator zagroziła, że jeśli nie uporają się z remontem, państwo odbierze im dzieci. Ze względu na złe warunki.

— Dzieci do bidula ani obcym nie oddam — powtarza ciągle Beata.

W stajence są dwa niewielkie pokoje i kuchnia, gdzie toczy się codzienne życie. Jest i łazienka. Od niedawna jest woda w kranie i węgiel w piwnicy od sandomierskiego pastora. Piec w kuchni — najpotrzebniejszy teraz mebel — rodzina dostała od zakonnic, od dominikanek z Wielowsi.

Pokoiki — jeden pomalowany na biało, drugi na niebiesko — mieszczą po dwa łóżka i piece, tzw. kozy. „Kozy”, które grzeją teraz jak szalone, mają rury wetknięte prowizorycznie w ściany. W niebieskim pokoiku jest jeszcze biurko dla Roberta. — Po kilka razy w nocy wstajemy dokładać do pieców i sprawdzamy, czy czad nie idzie... — opowiadają z dumą o swojej zapobiegliwości.

Z pokoików drzwi prowadzą do drugiej części stajni. Tam, gdzie złożono drewno z rozebranego domu. Otwieramy drzwi z płyty wiórowej — na drewnie śnieg, bo stajnia ma dziurawy dach. Przez szpary ciągnie lodowaty wiatr.

Najcieplej jest więc w kuchni. W kącie stoi łóżeczko ze szczebelkami, a w nim mały lokator — prawie roczny Konrad, pyzaty blondynek z błękitnymi oczami.

— Cudne dziecko, samo się bawi, prawie nie płacze. Radosny taki... — opowiada Roman, dumny tata.

Starszy jest akurat w szkole. — Dzielny chłopak, ministrant, a wiadomo, że tylko porządnych ksiądz do ołtarza wybiera. Pomaga w domu jak dorosły. Już jest z niego pociecha — zachwala syna Beata.

Często siadają blisko okna stodółki, przy stole i patrzą na swój nowy dom. Dostali na niego państwowe 100 tys. zł, znalazła się też firma, która w tej cenie obiecała go postawić. Nowy dom dopiero nabiera kształtów. Mury ledwie minęły parter. Czerwień cegieł wieńczą szale utkane ze śniegu.

Dlaczego, jak inni poszkodowani, Beata nie zabierze dzieci do hotelu dla powodzian, który proponuje miasto? — Mowy nie ma — kobietę denerwuje nawet wzmianka, że musiałaby stąd odejść. — Wolę, jak to mówią, o chlebie i wodzie, ale na swoim...

— Ludzie, którzy chcą tej rodzinie pomóc, powinni choć odrobinę wczuć się w psychikę Beaty, z jej trudnym dzieciństwem, traumą i lękiem o dzieci. Im trzeba piec dobry kupić, a nie wyrywać stąd... — tłumaczy s. Rozaria, dominikanka. Zakon z Wielowsi zajmuje się najbiedniejszymi powodzianami w okolicy.

— Nie daliśmy się powodzi, to i teraz nie ustąpimy... — mówią w Koćmierzowie. — Widzi pani, tutaj ludzie przyzwyczajeni są do twardego życia. Takim Pan Bóg żywotem pobłogosławił. Jak jest zima, to człeku marzniesz, jak mało w spiżarni, to w brzuchu burczy. I takie też będzie nasze świętowanie w tym roku...

— Postawimy choinkę, ona jedna przetrwała powódź. Usiądziemy przy piecu, pośpiewa się kolędy, do kościoła pójdzie podziękować...— wylicza Beata.

Czego potrzebują najbardziej? — Węgla, bo ten w stajni już się kończy, i trochę jedzenia...

Z resztą, czyli ze śniegiem, mrozem, nieszczelnymi piecami i dziurami w dachu, poradzą sobie sami.

Ja narzekać nie umiem

W szarości zimowego dnia ledwie widać przyczepę kempingową w głębi posesji. Stary pękaty model, całość odlana z plastiku, w oknach matowe pleksi. W środku pani Józefa, lat 70. Matka siedmiorga dzieci: 4 córek i 3 synów. Wszyscy dorośli już, niektórzy — też ofiary powodzi. Tylko jeden z synów nadal mieszka z mamą i jak wszyscy synowie pani Józefy także stracił słuch po przebytym w dzieciństwie zapaleniu uszu.

Szybki kempingu skute lodem, w środku farelka — jedyne ogrzewanie, dwa wąskie łóżka, stoliczek, na nim tycia choinka i malutki telewizor.

Drepczemy parę kroków dalej do blaszanego, a więc lodowatego teraz, garażu, w którym mieści się cały dobytek matki i syna. Z prawej, na półkach równo poukładane ciuchy z darów. Polary i bluzka w kwiatki, szalik i bielizna. Jak woda zabrała drewniany dom, zostali w tym, co mieli akurat na sobie.

Blaszak mieści jeszcze lodówkę, pralkę w folii i kuchnię na butlę gazową, na której codziennie gotuje się jedzenie. Na środku garażu zydel, a na nim unijna pomoc — mąka, cukier, mleko, ser żółty... Niewiele tego.

— Dzisiaj na obiad makaron z sosem pomidorowym z puszki — ogłasza uśmiechnięta szeroko pani Józefa. — Dostaliśmy od św. Mikołaja puszki, to podjemy sobie!

Codzienność wygląda tak, że w przyczepie można wytrzymać maksymalnie do - 6 oC. Jak mróz bardziej ściśnie, czyli do jakichś -10 oC, trzeba się ewakuować. Wtedy matka i syn idą nocować do sąsiada. Dom stoi pusty, bo ciągle wymaga osuszania, więc dobry człowiek użycza im klucza. Właśnie zajrzał do swojego obejścia, to i sąsiadkę odwiedził, żeby sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuje.

— Niczego mi nie brakuje — śmieje się Józefa. — No, z jedzeniem krucho jest... — przyznaje po dobrej chwili, lekko zawstydzona. — Konserwy jakieś, żeby było co do chleba, może olej...

Kobieta, która całe życie pracowała na roli, nie poddaje się łatwo. Szczupła, energiczna, biega nieustannie po podwórku. Chwali się nowym domem, na który tuż przed zimą udało się położyć dach. Kurami, które ulokowała w murowanym kurniku. Ludźmi, którzy okazali jej tyle serca.

— Nie umiem narzekać, gdyby nie ta powódź, słowa skargi byście nie usłyszeli...

Pokazuje nam kwitek z KRUS-u — a na nim kwota 61 zł. Decyzja opiewa na 200 zł, ale kobieta ma trochę pola, więc przepisy pozwalają na zabranie części jej i tak malutkiej emerytury. A jak przepis pozwoli, to urzędnik nie daruje... Na szczęście syn otrzymuje rentę po ojcu plus dodatek pielęgnacyjny. Oboje dysponują więc miesięcznie kwotą ok. 700 zł.

W przyczepie zepsuła się właśnie farelka, więc czeka ich trudna noc. Za oknem znowu prószy śnieg. Oboje chronią się w ciasnej kajutce przyczepy kempingowej.

Jak matka siódemki dzieci może żyć w takich warunkach? Pani Józefa nie powie o nich złego słowa. Chciały zabrać, a jakże... Tylko że kobieta nie zostawi zwierząt. Ani psa Mikiego, ani kur...

— U mnie koza musi być, bo bez kozy nie ma życia. A taka malutka to potrafi i z 50 zł kosztować...

Te, co miała, potopiły się.

— Iść do dzieci... gadanie — wzrusza ramionami. — Przecież gadziny głodnej nie zostawię. A potem codziennie miałabym tutaj dojeżdżać? To za drogo i za daleko. No i na przystankach człowiek marznie — dodaje i wybucha śmiechem, rozbawiona własną wypowiedzią.

Z wielkiego gara, w którym bulgocze makaron, idzie po dach blaszaka pióropusz pary. Józefa w kurtce, kilku polarach, dresie i czapce naciągniętej mocno na uszy miesza makaron i opowiada. Z kurtki wystają spracowane, sine z zimna ręce.

— Święta... Przez wszystkie te lata cała siódemka dzieci zjawiała się w domu matki. Tylko że domu już nie ma. Nie ma krzeseł ani stołu, ani czegoś na stół. Może trzeba będzie pójść do dzieci. Nie żebym nie chciała, ale wolę u siebie. Bo wiecie, co jest w tych świętach najważniejsze? Wiecie? Nadzieja! Bóg się rodzi, przetrwaliśmy powódź, to i dla nas tej nadziei nie zabraknie.

Jeśli chcesz pomóc:
Bank Gospodarki Żywnościowej: 44 2030 0045 1110 0000 0078 8020
Zgromadzenie Sióstr św. Dominika,
39-400 Tarnobrzeg Wielowieś, ul. M.K. Białeckiej 1
z dopiskiem: „Dom dla Beaty” lub „Dom dla Józefy”.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama