Arizona - natura czy kultura?

Podróż do Arizony w USA

Bryce Canyon. Cudo na południu Utah. Zatrzymujemy się tu, jadąc do Arizony. Jest wczesne gorące letnie popołudnie. Kiedy w Fairview Point wysiadamy z samochodu, ogarnia nas gęsty obłok żywicznych zapachów. Potem odwiedzamy jeszcze inne punkty widokowe: Aqua Canyon, Ponderosa Canyon, Yovimpa Point, Rainbow Point. W każdym z nich inaczej wdzięczy się do nas ten sam unikatowy fenomen natury - "czerwone skały stojące jak mężczyźni w wąwozie o kształcie misy" - jak nazwali to miejsce przed wiekami Indianie ze szczepu Paiute.

Skały Bryce Canyon - opalizujące, "przezroczyste", jakby misternie rzeźbione przez Manitou. W tonacjach pomarańczowej i różowej, w skrajnych odcieniach dochodzące do żółci i czerwieni. Wędrujemy we dwójkę, z Andrzejem, w dół, ku korzeniom pomarańczowych skał. Z Sunset Point tzw. Pętlą Nawajów (Navajo Loop). Nocujemy w Kanab, na granicy Utah i Arizony, w niedużym motelu. Na granicy wieczoru i nocy pływamy długo, spłukując pomarańczowo-różowy kurz z Bryce Canyon.

* * *

Jedziemy przez pustynie Arizony. Bezkresne przestrzenie. Krajobraz zmienia się częściej, niż przypuszczaliśmy: zbiorowiska katedr z czerwonych kamieni przechodzą w krajobraz księżycowy, fantazyjny, perłowoszary. A ten z kolei w tereny piaszczyste, z kępkami ubogiej roślinności. Ten ostatni jest już możliwy do zasiedlenia. Znajdujemy się na terytorium olbrzymiego (największego w USA) rezerwatu ludu Navajo. W Marble Canyon przekraczamy rzekę Colorado, pokonując słynny Navajo Bridge, wybudowany pod koniec lat dwudziestych. Pełno tu kramów zalanych wielką obfitością indiańskiego rękodzieła. Wyroby gliniane, drewniane, metalowe, szklane, pierzaste... Rzeczy tandetne i arcydzieła. Przyglądam się uważnie twarzom sprzedających. Twarze ciemne, często za grubymi szkłami okularów, spokojne. Kraina Navajo to kraina ponura. Małe skupiska domków pod osypującymi się górami pozbawionymi roślinności. Blaszane budy zamieszkane przez ludzi, nieporządek na podwórkach, rdzewiejące półciężarówki. Ponoć alkoholizm, ponoć problem narkotyków. Zepchnięci przez białego człowieka na tereny, gdzie żyje się ciężko, gdzie żyć się nie opłaca - według amerykańskich standardów. Bieda. W powietrzu suchym, rozpalonym, wisi gęsty, upokarzający zapach zasiłków i życia z bardzo słabym uśmiechem w kącikach ust. Mijamy serie przydrożnych barów, które noszą nazwę Chief Yellowhorse - Wódz Żółty Koń. Spada kilka kropel deszczu. Ale zaraz rusza do roboty absolutny władca tej ziemi: słońce. Więc żar, pustkowie i nadal księżycowy krajobraz.

* * *

Cała masa wynalazków i gadżetów współczesności ma z założenia oswoić strach, skrócić odległość, stworzyć więzi dla osamotnionych. Ale też paradoksalnie współczesność wytwarza własne odmiany strachu, samotności. Bardziej nieuchwytne, niezrozumiałe, doskwierające. Kryzys ów ma bez wątpienia głębokie korzenie religijne. A ściślej: wykorzenienie ze świata metafizyki. Być może właśnie to jest najbardziej irytujące w dzisiejszej Ameryce: wyraźne opowiedzenie się po stronie fizyczności przeciw metafizyczności. Po stronie natury, materii, praktyczności - przeciw kulturze, duchowości, nieopłacalnej finezji. Ale przecież obserwujemy duszpasterską pracę Andrzeja w Magna: życie chrześcijańskiej gminy, rosnący i owocujący Kościół, ludzi prostych, zwykłych, którym Chrystus pomaga życie rozumieć i przeżywać z życiodajnym ładunkiem ufności.

* * *

Docieramy w końcu do Wielkiego Kanionu rzeki Colorado - "mistycznego" serca Arizony. Piękno, majestat, surowa cisza. Jedno z najbardziej poruszających miejsc naszego świata. Nasze reakcje nie są zresztą wyjątkowe. Pierwszymi Europejczykami, którzy tu dotarli, byli hiszpańscy konkwistadorzy w 1540 roku. Była to ogromna na owe czasy wyprawa, podjęta w celu poszukiwania legendarnych (nieistniejących - jak dziś wiemy) siedmiu złotych miast of Cibola. Wyruszyli z Mexico City, dowódcą był Francisco Vasquez de Coronado. Jak zanotował kronikarz, ruszyło na północ "300 żołnierzy, wiele setek Indian, 4 księży, gromady niewolników, 1500 sztuk zwierząt". Do Wielkiego Kanionu doprowadzili ludzi Coronado Indianie z plemienia Hopi. Przejmująco brzmi zapis z 1560 r.: "Te skały są większe niż wielka wieża w Sevilli". Każdy, kto słyszał bądź widział sewilską La Giralda - zrozumie celność porównania. I bezradność jakichkolwiek prób opisu. Więc milczymy, oglądamy, myślimy. Na South Rim, na Grandview Point. Pod świętą górą narodu Navajo. Podziwiamy, ale też czujemy, że jest tu jednak jakaś siła pierwotna, surowa, zdolna zmiażdżyć człowieka. I przypomina mi się w tym szczególnym miejscu słynny spór Czesława Miłosza z amerykańskim poetą Robinsonem Jeffersem. Jeffers "wieczne piękno natury" przeciwstawiał "chaosowi ludzkości". Pisał dzieła "poświęcone dowodzeniu, że doskonale piękna, doskonale okrutna i doskonale niewinna Natura powinna być przedmiotem naszej religijnej czci" - streszcza jego twórczość Miłosz. I wyznaje: "Ocean, dla niego najpełniejsze ucieleśnienie harmonii, mnie, wyznaję, przerażał". Na kanwie tych przemyśleń napisał Miłosz słynny wiersz "Do Robinsona Jeffersa".

* * *

Jedziemy coraz głębiej w Arizonę. Słuchamy country. Potem Sarah McLaughlin śpiewa słodko, irlandzko. Mijamy miasteczko Seligman. Pojawiają się drzewka Jozuego na poboczach, w wibrującym z upału powietrzu. Dojeżdżamy do Kingman, gdzie postanawiamy przenocować. Notuję więc teraz w motelu Best Western, wpatrując się niczym kojot w księżyc, po godzinie spędzonej w motelowym swimming pool. I myślę o tym, że kiedy po kilku miesiącach będę opracowywał te notatki, ulotni się z nich zgrzebny wymiar prawdy. Że zostanie wrażenie jakiegoś płaskiego luksusu. A przecież to jest zawsze tak: bycie z ludźmi, którzy i cieszą, i uwierają, hektolitry potu, ćwiczenie cierpliwości, okiełznywanie własnych i cudzych słabości, bolesny wysiłek pozostania sobą w cudzym świecie. W każdym razie rozmawiamy o byciu księdzem w Utah, Katowicach i Lublinie. Wspominamy Pszczynę, Bielsko i Pszów. Dziękujemy za życie. "Co dalej zrobić z tak pięknie rozpoczętym życiem?" - cytuję. Śmiejemy się. Z upału i przemęczenia miesza się nam we łbach. Pora spać.

* * *

W wielu różnych przegródkach życia widać, że jesteśmy w najbogatszym kraju świata. Miewam w związku z tym problemy. Może dlatego, że patrzę na ten styl i obyczaje zakompleksionym okiem wschodnioeuropejskiego parweniusza? A może z głębszych jednak przyczyn. W upalnej Arizonie nie sposób nie myśleć o krajach Sahelu, o Indiach, o Timorze. Andrzej mówi, że pobyt i praca tutaj, na "misjach-emigracji", oznacza bolesną zgodę na służbę w Kościele, który jednak jakoś układa sobie życie z "tym światem" (50 proc. małżeństw się rozwodzi, ogromny procent chrzczonych dzieci to dzieci nieślubne itp.). Jest sobota. Cierpliwie, na przekór wszystkiemu, przygotowujemy kazania na jutro. Dzwonię do domu. Siostrzeńcy liczą dni do mojego powrotu. Niepokalanie błękitne niebo w ostatnim dniu cudownego lipca. Ale też lipce nie zawiodły mnie jeszcze nigdy.


Poprzedni odcinek podróży: Utah

Kolejny odcinek podróży: Nevada

Kolejny odcinek podróży: Kalifornia

Kolejny odcinek podróży: Alaska

Kolejny odcinek podróży: Nowy Jork


« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama