Nevada: pod niebem z tektury najnowszej generacji

Kolejny odcinek podróży ks. Jerzego Szymika po USA: Nevada

Nevada robi kolosalne wrażenie. Imponuje przybyszowi z nieco zapóźnionego (pod pewnymi przynajmniej względami) zakątka Europy. Zbliżając się do Vegas od strony Arizony, przybysz ów natrafia na słynną zaporę Hoover Dam. Rzeka Colorado została tu „podmieniona” na Jezioro Mead, mieniące się wszystkimi odcieniami turkusu, lazuru, szafiru, szmaragdu... Jezioro powstało dzięki gigantycznej tamie o wysokości ponad 200 m i długości ok. 360 m. „To arcydzieło amerykańskiej inżynierii wybudowano w latach 30., realizując program robót publicznych, który umożliwił Stanom Zjednoczonym przezwyciężenie wielkiego kryzysu. Elektrownie wodne, które powstały dzięki zaporze, nadal zaopatrują w prąd sąsiednie stany”. Przystajemy, podziwiamy.

***

Wjeżdżamy do Las Vegas. Przedzieramy się w stronę Downtown, mijając po drodze setki hoteli-kasyn. Zapisuję nazwy: The Reserve, Sunset Station, Main Street Station, Lady Luck, El Cortez, Plaza, Stardust, Sahara Palms, Palace Station, Circus Circus, Riviera, El Rancho, Rio, Excalibur, Mirage, Flamingo, Bellagio, Monte Carlo, Paris, New York, New York, The Venetian, Mandela Bay, MGM, Luxor, Treasure Island... Mieszanina luksusu, technologicznej finezji, kiczu. Już w samych nazwach pobrzmiewa ta piorunująca mieszanka. Zamieszkujemy na 28. piętrze Circus Circus. Od tej chwili nie bardzo wiem, co o tym wszystkim myśleć.

Przechodzimy obok nowiutkiego („stare” hotele-kasyna, z przełomu lat 80. i 90., są już wyburzone i na ich miejscu stają „nowe”) hotelu Bellagio. Przez kwadrans obserwowaliśmy taniec fontann. Kilkaset wodotrysków wykonywało dość skomplikowane choreograficzne układy w takt rozbrzmiewającej skądś muzyki. W hotelowej galerii sztuki znajdują się oryginalne „van Goghi”.

Wieczorem zachodzimy do kompleksu New York, New York. Nowojorskie ulice, domy z tzw. zewnętrznymi schodami (wymogi słynnych nowojorskich przepisów przeciwpożarowych z pierwszej połowy naszego wieku!), fragmenty Central Parku, Empire State Building, tysiące sklepów, knajpek. Z włazów do kanałów w bruku unosi się para. Zatrzymujemy się w The Bar at Times Square. Duet pianistów gra i śpiewa świetne kawałki z lat 50., 60. i 70., swingując, jazzując, bluesując i co tam jeszcze. Śpiewamy z nimi, bawi się w ten sposób z jakieś dwieście osób przy stolikach i kontuarach. Życie bywa piękne — wyrywa się Andrzejowi. Idziemy dalej: Coney Island z wesołymi miasteczkami z lat 30., fragmenty Bronxu, Brooklynu, Queensu, Manhattanu. Nowy Jork z książek Hellera i Austera. Włoski, żydowski, irlandzki. Ale, ale, teraz najważniejsze: to wszystko jest pod dachem, we wnętrzu hotelu, klimatyzowane, pod sztucznym rozgwieżdżonym niebem. Niebo jest tu sztuczne, tekturowe. Choć jest to tektura najnowszej generacji.

Do hotelu Wenecjanin jego włodarze przenieśli Wenecję. Pałac Dożów, Plac św. Marka, katedrę, kanały, gondole i gondolierów, salony mody, kawiarnie, ciągi sklepów. Jest to Wenecja sztuczna i ulepszona: kanały nie śmierdzą, temperatura jest non stop doskonała (przyjazna zakupom i zachęcająca do hazardu), niebo stale przedwieczorne z lekkimi chmurkami i miodowym światłem (Wenecja ok. 19.20). Tekturowa. Wokół szkła weneckie, maski, karnawał. Sprawdzamy, czy jesteśmy prawdziwi. Przestajemy ufać sobie: podejrzewamy siebie nawzajem o udział w jakimś gigantycznym show.

W hotelu Monte Carlo dotykam rzeźb, murów i marmurów. Cała fasada budowli — jak się ładnie mówi na Śląsku — „z papyndekla”... I to jest właśnie to: podróbki, kompleks wtórności, typowa rejterada nowobogackich. Ale nawet jeśli — na przykład — Bellagio powstało za 3 mld dolarów (jak słyszymy i czytamy), historii to nie stworzy. Tradycji się nie kupi. Niestety i na szczęście.

Uodporniamy się z czasem, i ze spokojem przyglądamy się Wieży Eiffla, Statule Wolności, Piramidzie Cheopsa, tropikalnej dżungli, zamkom znad Loary. Wszystko jest takie samo jak w oryginale, tylko lepsze: trwalsze, efektowniejsze, z materiałów odporniejszych niż pierwowzór. I z klimatyzacją. A wszystko w jednym celu: ma ci tu być dobrze po to, byś grał. Każda forma gamblingu jest tu dobra. Nawet jeśli widzimy — cyniczne w ostatecznej wymowie — rozwieszone wszędzie informacje o niebezpieczeństwie uzależnienia i popadnięcia w chorobę hazardową.

***

Zbliża się 12.00. Czekam na kolegów. Za chwilę mamy odprawiać Mszę św. Odmawiam brewiarz. Psalmiczne chwalby i zawodzenia tworzą bardzo oryginalny kontekst dla tego, co widzę. Bo moje oczy, owszem, skaczą po psalmicznych wersetach niczym po górach Gilboa, ale też nieustannie wypatrują tego, co za oknem. A jest na co patrzeć, jeśli wziąć pod uwagę, że odmawiam brewiarzową horam mediam na 28. piętrze hotelu z widokiem na panoramę Las Vegas. Więc obserwuję bezchmurne niebo, a na nim olśniewające sreberka samolotów. Pasma pustynnych gór na horyzoncie. Turkusowe plamki basenów. Tuż obok mojego okna postawiono wieżę do uprawiania bungie-jump, więc co chwilę widzę ludzi-ptaki, jak sprężynują w rozedrganym powietrzu. Obserwuję maleńką z tej wysokości rzymskokatolicką katedrę, która przycupnęła w lesie wieżowców, nisko, przy samej ziemi.

Patrzę na nieruchome o tej porze dnia palmy, na szyldy kasyn. Cieszy to wszystko, dziwi, gorszy, nudzi. Jednocześnie. Świat, z którego tu przyjechałem i który tu w sobie przywiozłem, jest jednak inny. I chciałbym w nim i przy nim pozostać. Dobrze jest poznawać „to tutaj”, ale jeszcze lepiej owocować „adekwatnie” do korzeni. Ziemia potrzebuje nas wszystkich: Amerykanów i Europejczyków, Flamandów i Ślązaków, inżynierów i teologów... Cywilizacja, którą stworzyli Amerykanie (i niebywale rozwinęli w ciągu ostatnich lat) jest w skali światowej niezwykła. Otóż Amerykanie, ci nuworysze bez historii (jak sarkastycznie zwykła myśleć o nich stara, inteligencka Europa), zdystansowali cywilizacyjnie (technologicznie, technicznie, informatycznie itd.) resztę świata. Jest w nich — widać to wyraziście — siła i nierozwaga młodości.

Europa w oczach większości Amerykanów jest tworem dziwnym i dwuznacznym. Nieduży półwysep za oceanem, zamieszkany przez kilkadziesiąt zwaśnionych ze sobą malutkich plemion. Plemiona te, nie wiedzieć czemu, do tej pory nie stworzyły Stanów Zjednoczonych Europy, co sprawia, że ich rynek jest rachityczny, a warunki życia prymitywne. Biedota spływa do Ameryki i tu dopiero wychodzi na ludzi. Co kilka lub kilkanaście lat dzikie europejskie plemiona rzucają się na siebie w sporze o horrendalne głupstwa i zalewają półwysep krwią. I wtedy kolejne pokolenie młodych Amerykanów musi wyprawiać się za ocean, wygrać nie swoją wojnę i zaprowadzać spokój. Tak to mniej więcej wygląda — w przerysowanym skrócie.

***

Po drodze z Vegas rozmawiamy o wszystkim. Zapamiętuję wątek o związkach tajemniczych między grzechem i śmiercią. O tym, że śmierć w bardzo głębokim sensie jest karą za grzech, bo grzech jest odcięciem się od jedynego źródła życia — od Boga. O kosmicznych i kosmologicznych wymiarach grzechu. W teologiczno-intelektualnym odlocie przeszkadzają nam uwagi i trzeźwe obserwacje zasiedziałego tu Andrzeja. Zwraca nam uwagę na obyczajowe szczegóły. Na przykład na to, że Amerykanie nie potrafią jeść nożem i widelcem. W prawej trzymają widelec, nóż leży, lewa ręka dynda nieczynna. Nawet twarde mięsa męczą okrutnie widelcem — chyba że się już naprawdę nie da.

Jadąc, wspominamy ciągle Vegas. Na przykład lokal La Scena w The Venetian. I znakomity koncert murzyńskiego duetu. Swing nas ogarniał, obejmował, unosił. Podziwialiśmy młodą i starą publiczność, która bawiła się wspólnie, bezpretensjonalnie. Ależ byli świetni, bez dąsów. Odstawili festiwal ku czci życia.

***

Jedziemy przez pustynie Nevady, pod bezlitosną kulą słońca. W kotlinie widać Reno. Uboga roślinność, piargi. Nagle mijamy miejsce oznaczone jako Ponderosa Ranch i otrzymuję któryś już w czasie tej wyprawy dowód na swoistą uniwersalność amerykańskiej kultury w naszym wieku, od kilku już pokoleń. Tak, właśnie tu była kręcona „Bonanza”. I fala wspomnień. Tamte książki: May, Cooper, Wernic, Szklarski. Dzieciństwo — z płatkami kwiatów jabłoni wpadającymi między kartki „Szeryfa z »Fort Benton«”. Dobrze to czy źle? Najlepiej się nie obrażać na swój czas.

Jedziemy przez kraj Szoszonów. Prowadzę samochód szybko, coraz ciemniejszą autostradą. Z naszego highwayu widać Shoshone Mountains, Shosone Range, miasto Winnemucca (imię ich wielkiego wodza). Przed nami jeszcze dwieście mil drogi. Głęboka noc. Jadę z prędkością 180 km/h, połykając łapczywie czarną przestrzeń.

ks. Jerzy Szymik


Wcześniejsza podróż:

Kolejny odcinek podróży:


« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama